Nasze początki są trybem ciągłym od lat prawie czterech.
W praktyce wdrażanie młodziaków do pracy u nas w stajni wyglądało często dość łopatologicznie:
- praca na kole metodą Monty Robertsa
- nauka chodzenia na lonży
- lonżowanie przez okres kilku tygodni, nauka reakcji na komendy, niestety często bez wypięcia i bez ukierunkowania "w dół i okrągło"
- pierwsze wsiadania, jazdy asekurowane na lonży, nauka reakcji na łydkę
- jazdy luzem w stepie, nauka reakcji na pomoce dodatkowe, zaznajamianie z działaniem wodzy
- a później to już kolejne elementy - zatrzymanie, koła i wolty, kłus, koła i wolty w kłusie, zagalopowanie, koła w galopie
Przyznaję bez bicia, że odbywało się to w dość szybkim tempie, istotniejsze wydawało się posłuszeństwo konia, a sama biomechanika ruchu była traktowana nieco ulgowo. Elementy typu ustępowanie, łopatki, zady nie wliczały się w ten nasz kanon.
Takim systemem jako dzieciak jeszcze miałam przyjemność pracować z młodziakami. Pomimo tej łopatologii kucory wychodziły z tej współpracy cało, często nawet ich umiejętności były chwalone przez kolejnych jeźdźców. Kilka z tych koni poszło po okresie zajazdki w treningi pro-sportowe i nieźle sobie radziły.
Jednak kiedy przyszło do rozpoczęcia pracy z moją Młodą, naczytana już voltowych mądrości, bogatsza w wiedzę z kolejnych czytanych książek, zaczęłam realizować "plan idealny", wymuskany, przemyślany, itd.
Zaczęłam tak jak z innymi od pracy na kole metodą Montego Robertsa. Gdy nauczyłyśmy się porozumiewiać i opanowałyśmy ruch okrężny we wszystkich chodach na komendy, wprowadziłam pracę na lonży. Moim zdaniem to formuła godna polecenia, bo okazuje się, że konie pracowane początkowo met.MR świetnie akceptują później lonżę, bardzo dobrze "się lonżują" w późniejszym czasie, są karne, uważne, reagujące na komendy. Metoda ta sprzyja także budowaniu więzi emocjonalnej, co przynosi wymierne efekty przy pierwszych dosiadach i kolejnych momentach stresowych.
Gdy Tajlandia grzecznie współpracowała na lonży, zostało jej założone siodło wraz z podogoniem (zaznaczam obecność podogonia, bo jest to dodatkowy nieprzyjemny element, niestety nie do pominięcia przy kucach). Ponieważ nowe sprzęty nie wzbudziły w konicy żadnych oporów to gratis dostała na grzbiet mnie, co skwitowała tylko obejrzeniem się, westchnięcem "acha, to ty teraz będziesz na górze". Jednocześnie chciałam wprowadzić pracę na chambonie, ale niestety...
I tu właściwie nastąpił kres porządnej, przemyślanej pracy.
Najpierw na prawie pół roku wyłączyło nas chorowanie Młodej (zołzy) i rekonwalescensja (koń po chorobie wyglądał jak żywy szkielet, nie było na czym zapiąć obergurtu, nie mówiąc o siodle). Później weszła kwestia pisanie pracy magisterskiej, obrony, a następnie rozpoczęcie pracy zawodowej i odnajdywanie się w nowej sytuacji - czyli brak czasu z mojej strony. Moja choroba tarczycy i dość znaczne przybranie na wadze. Długi okres niejeżdżenia spowodował mój regres jeździecki, a w związku z tym i złe samopoczucie w siodle. Pojawienie się nowych zadań w postaci innych koni do zrobienia pod moim okiem instruktorskim (czyli znowu niewyrabianie się w czasie). Itp, itd.
W międzyczasie miałyśmy kilka okresów wzmożonej aktywności, kiedy zaczynałam znowu od lonży, od pracy na chambonie (która w naszym przypadku okazała się pomyłką, bardziej usztywniając konia niż pokazując drogę do rozluźnienia), praca na wodzy wiedeńskiej (która okazała się strzałem w dziesiątkę). Trochę pracy w siodle, gdzie doszłyśmy do etapu nieźle zrównoważonego kłusa i prawidłowo pokonywanych kół w stępie i kłusie. Jedna jazda z zagalopowaniami. Dwa razy została wpuszczona w korytarz na pojedyncze skoki.
W tej chwili "rozpoczynamy" po raz kolejny. Mam nadzieję tym razem już skutecznie będziemy realizować plan do końca.
Dziś bardzo pozytywna praca na lonży z wodzą wiedeńską i pojedyńczym koziołkiem.
Problemem Młodej jest temperament i skłonność do wysokiego ustawienia szyji (potocznie nazywane "żyrafą"😉.
Spory udział krwi arabskiej dało jej tzw "duże oko", ten koń lubi się bać. Czasem zaskoczy ją widok kolejny raz mijanego drąga, albo zaspa, albo kałuża. Takim sztandarowym przykładem jej problemu jest panika jaką wywołał w niej widok jej osobistej parującej... kupy. Konica nie była w stanie koło niej przejść prze prawie 15 minut, trzęsła się, churczała, spociło ją z miejsca i ani prośbą, ani groźbą, musiałam zejść i przeprowadzić konia obok, pokazać, że ten unoszący się obłoczek to nic strasznego. Jeśli stoję obok Tajlunia pójdzie za mną praktycznie wszędzie, gdy siedzę na grzbiecie mamy zdecydowania gorsze relacje.
Druga sprawa to "żyrafa". Młoda nawet na wybiegu często ma szyję wprost pionowo ustawioną. Więc walczymy z taką postawą poprzez lonżowanie na wypięciu. W tej chwili jeśli konica jest spokojna emocjonalnie to potrafi iść we wszystkich trzech chodach niska i okrągła, nawet przy niekoniecznie silnie zapiętym wypięciu. Niestety każdy niepokój powoduje bardzo wysokie ustawienie z usztywnieniem potylicy, zadzieraniem głowy, itd.
Ale ma również zalety. Jeśli chodzi o stronę fizyczną - dobry wykrok, aktywna praca zadu. Łatwo się uczy nowych elementów. A co najważniejsze - mamy silną więź emocjonalną (rodziła się w moje ręce i od jej pierwszego oddechu mamy stały, inntesywny kontakt), wiem, że Tajlunia lubi ze mną pracować.
Naszym celem na bieżąco jest przede wszystkim powrót do jazd, przypomnienie sobie czym jest stęp na pomocach, kłus, koła w tych dwóch chodach. Jeśli to będzie wykonywane zadowalająco będziemy wprowadzać kolejne elemnty. Celem długoterminowym jest umiejętność pracy we wszystkich chodach na poziomie P klasy. Tyle wystarczy dla mojej i jej przyjemności. Być może także skoki na poziomie konkursów towarzyskich i otwartych (parkury do 90cm). Plasujemy się na półce zwanej rekreacją.
I na koniec tego eseju kilka zdjęć poglądowych:
początek - praca na kole (jeszcze bez lonży)

nasza zmora - typowe ustawienie


początki pracy z wodzą wiedeńska (okres już po pierwszej długiej przerwie)

efekty pracy z wypięciem (sierpień '09)



skoki w korytarzu
i na koniec dowód, że czas jednak miewa jeźdźca na grzbiecie