Koniec z jeździectwem?
Najchętniej to bym se kupiła jakiegoś wałaszka cob'a trzymała go na takim yardzie jak są w Anglii i se pomykała dla relaksu to do lasu w siodle albo z buta razem z koniem. Ale znów mam wrażenie że u nas w świecie jeździeckim osoby tego typu jeżdzące tylko dla relaksu są źle postrzegane przez innych pensjonariuszy. No ba jak to? I znów nerw bo też nie lubię sytuacji jak ktoś za moimi plecami mi i koniowi d. obrabia. Strasznie mnie to irytuje że nie można wg. niektórych po prostu jeździć dla przyjemności z obcowania z koniem i funu z jazd, a trzeba mieć "aspiracje".
W życiu takich bzdur nie czytałam. 😁 :kwiatek: :kwiatek: :kwiatek:
Równie dobrze obrabianą d. może mieć ktoś kto niby ma "aspiracje" i twierdzi, że jeździ sportowo, jeśli np. nie dba o swojego konia lub źle go traktuje.
W normalnej stajni między pensjonariuszami może panować naprawdę miła atmosfera i nikogo nie obchodzi w jaki sposób kto swojego konia użytkuje.
Znam wiele takich stajni.
Oczywiście są stajnie o określonym profilu, ale są też takie "dla każdego", a w Warszawie i okolicy masz chyba największy wybór. 😉
Kwesta własnej głowy. Pod W-wą stałam w różnych stajniach, nawet w takich co byli zawodnicy często spędzający weekendy na zawodach i pensjonariusze emeryci. W tym tacy, którzy już tylko na spacery w ręku chodzili.
Wg mnie patrzenie na innych i podejmowanie decyzji względem nich (a są to obcy ludzie, których nie znamy - o ironio) mija się z celem. Odbieramy sobie w ten sposób przyjemność samorealizacji, bo nam się wydaje. No właśnie, wydaje.
Asds, chyba najważniejsze jest to, czego sama chcesz. Jak chcesz spędzać swój weekend?
Ja wciąż wole położyć sie na kanapie, spedzic czas z moim partnerem, gdzies pojechac bez stresu ze kon stoi niz jezdzic regularnie do stajni.
Może rzeczywiście dramatyzuje, ale przynajmniej teraz mogę się wyzerowac i odpocząć od tego stresu. W pewnym momencie już po prostu miałam dość - może za dużo wszystkiego się nalozylo plus ciotki dobre rady.
Dobra rada - ignorować. Wiem, czasami się nie da. Są sytuacje, kiedy naprawdę podskakuje nam ciśnienie i musimy się "odszczekać", bo inaczej nas wewnętrznie rozsadzi. Mimo wszystko, chłonąć negatywne emocje innych jak gąbka wcale sobie nie pomagamy.
asds na pewno większość z nas miała chociażby jedną taką sytuację, w której chciała to wszystko rzucić, bo ludzie wokół są dobrze rozwinięta choroba, ale...
Człowiek się później uczy, że można się na nich "zaszczepić".
Ja jakiś czas temu pisałam o moim powrocie do koni po 6 latach (choc wlasciwie bardziej po osmiu),
w kwetniu będzie rok jak wrócilam i coz, aktualnie jestem na etapie szukania konia dla siebie 😀
Dodam - pierwszego wlasnego konia w życiu 🙂
I ja mam zupełnie na odwrót, bo mam serdecznie dość domu (pracuje z domu od 3 lat) i perspektywa codziennych wyjazdów do konia brzmi wręcz rewelacyjnie 🙂
Chociaż ja się znowu boje troche, ze nie wiem na co sie porywam, mimo ze finansowo mamy dosc stabilnie, dzieci nie mamy i nie planujemy, ambicje mam na brazowa-srebrną odznake i MOZE MP Amatorów w Ujezdzeniu 😂
Ale co jakbym stracila prace? jakby kasy zabraklo?(najlepsze ze mamy jeszcze 20 lat kredytu na mieszkanie i tym sie jakos nie martwie :lol🙂
Albo wlasnie nie bedzie mi sie chcialo, bo zimno, bo pada (chociaz dzielnie jezdze teraz w zime mimo braku hali, ale raz w tygodniu. ale do wlasnego trzeba przeciez czesciej)
Ale z drugiej - marzę o wlasnym koniu od 20 lat, kiedy to zaczełam jezdzic w ogole. I jakos zrezygnowac z marzen dla wlasnej wygody wydaje mi sie... no nie. nie moge tego zrobic.
A kiedy i co kupie to osobna kwestia. Póki co znalezc wymarzonego konia w pieniadzach ktore mam to mission impossible niestety,
A mi sie wlasnie rozsypala sprawa z dzierzawa i powoli mi sie odechciewa 🙁
Probuje jak moge zeby jezdzic, nie kaleczyc jakos okrutnie, rozwijac sie, ale opor materii jest taki konkretny. Szkolki jak to szkolki, fajnych jest bardzo malo i czesto maja listy oczekujacych. No i maks w szkolce to 2 razy w tygodniu... Taa, wozenia sie w ogonku 12 koni? W obecnym miejscu jezdzimy po 3-5 osob i generalnie jest ok, ale to nie jest TO 😉
A dzierzawy wszelakie to jakis kosmos, w 9 przypadkach na 10 odpadam, bo nie jezdze ujezdzenia na poziomie N, nie mam referencji ani nie mam checi i doswiadczenia zeby pracowac z surowka czy problematycznym koniem. Ja taki srebrnoodznakowy rekreant jestem, najwyzej jechalam w zyciu L1 i rzeczona odznake... i nie ma dla mnie miejsca 🤔
Plus mam wrazenie ze czescia problemu jest moje pochodzenie. Nigdy w stajni nie spotkalam innego imigranta/obcokrajowca, fakt ze nie "czuje" jezdziectwa po holendersku (i nie chodzi o kulture jazdy i obchodzenia sie z koniem bynajmniej) jest minusem, mam nie taki akcent i czesto spotykam sie z takum poblazliwym? troche protekcjonalnym podejsciem. Ku*wa dostepu do 100% bialej holenderskiej niszy mi sie zachcialo 🙁
asds ja też zdecydowanie radzę mieć wywalone na takich ludzi. Jakbyś naszych okolicznych specjalistów posłuchała to by Ci chyba uszy zwiędły...
Mój aktualnie wystawiony na sprzedaż. Sąsiednia stajnia na ogłoszenie trafiła, a w nim m. in. napisałam, że chodzi (ogier) z klaczami w karuzeli. Już mi dupe obrabiają, że "on biedny się grzeje z tymi klaczami"... no znowu się znęcam. Ostatnio się znęcałam przeganiając go po padoku, żeby się wybiegał. To oczywiście jedno z wielu. Nie trzeba nawet jeździć, żeby Ci tyłek objechali. A z jazdą to też zależy. Jedni nie szanują rekreantów inni odwrotnie. Tamci np. im lepiej jeździsz, im ambitniej tym bardziej Cię obgadają. Za to całkowicie przymkną oko jeśli będziesz się szarpać na halterku. Także wszyyystko zależy.
No właśnie, a mój raczej się nie zapowiada, żeby się szybko sprzedał... to dobrze. Za grosze go nie oddam, wiem jak ciężko znaleźć tak fajnego konia, poza tym jakoś szczególnie mi nie zależy. Postanowiłam, że jeśli się znajdzie naprawdę dobry kupiec to go sprzedam, a do tego czasu ogłoszenie niech sobie wisi, a my robimy swoje. Czyli aktualnie nic nie robimy 😀 Jak się poprawi pogoda to zacznę dziada lonżować, a na wiosnę zajazdka. Dalej się trzymam tego, że niech się dzieje co ma być 🙂
Sivens a dlaczego chcesz go sprzedać skoro tak naprawdę wcale nie chcesz 😉?
Nie chcę, nigdy nie chciałam i nie będę chciała... ale czuję, że powinnam. Koń nas ogranicza... jak chyba większość osób. Ja z tymi ograniczeniami się pogodziłam, ale nie powinnam myśleć tylko o sobie. I tak się biję z myślami. Podjęłam decyzję o sprzedaży, jeszcze szybciej się z niej wycofałam, a teraz znalazłam złoty środek czyli czas pokaże. Ogłoszenie niech wisi, a ja będę z koniem robić swoje tak jakby nie był na sprzedaż. Nie bez znaczenia jest też fakt, że ostatnio mocno cierpię na brak czasu i to też się przyczyniło.
To całe jeździectwo to jest taki narkotyk. Jak się raz spróbuje to już koniec 😉 Moim zdaniem nie ma sensu żebyś sprzedawała konia skoro faktycznie tego nie chcesz. Będziesz tęskniła, źle się czuła i będzie ciągle ci czegoś brakowało. Kiedy ja sprzedałam swojego poprzedniego konia też wcale nie chciałam kolejnego, chciałam się oszukać, że tak naprawdę wcale mi własny koń niepotrzebny ale niestety długo nie wytrzymałam i mam teraz kolejnego darmozjada 🤣
Sivens, koń Was ogranicza? Pare stron temu pisałaś, że facetowi nie bardzo pasuje: mojemu TŻ nie pasuje to, że przez konia trzeba pewne rzeczy odłożyć w czasie, z niektórych zrezygnować. Dodałaś presje rodziny...Nie powinnaś myśleć tylko o sobie - jakbym słyszała samą siebie gdy byłam z pewnym osobnikiem płci męskiej, który nigdy nie miał czasu nawet zajrzeć do konia (przez to bywałam u niego raz na..miesiąc? bo zawsze było coś ważniejszego, a nie chciałam myśleć tylko o sobie!), potem to już się czułam winna, że go mam, a szły na niego moje własne, osobiste pieniądze. 😉 Pytanie czy koń Ciebie ogranicza czy Twojego partnera? 😉
Mój małż od pierwszego spotkania musiał pogodzić się, że mam konia i go nie sprzedam, na 3 randce byliśmy właśnie u konia i troche się szoknął jaki to obowiązek, ile pieniędzy w to idzie.. ale wziął na klate, ożenił się ze mną i końmi tak jakby. 😂 I fakt, koń to ograniczenie finansowe, ale gdy druga osoba to zaakceptuje to się tego tak nie czuje.. Mój chłop w zasadzie w ogóle nie koński, a pomaga mi jak może, robi foty gdy jeżdże, posprząta ze mną w stajni - spędza ze mną w stajni czas i widze, że to po prostu polubił i podoba mu sie to (gdyby mu sie to nie podobało bądź też tego nie akceptował, to ja siedziałabym sama w stajni a on na rybach, albo u kumpla mechanika grzebałby w autach). I to ja miałam dziwne myśli czy konia nie oddać, bo kasa, bo moglibyśmy mieć lepsze auto, pojechać gdzieś indziej niż w Bieszczady, czy gdzieś bliżej.. zawsze słyszałam, że mam skończyć pie$%^olić. 😁 Kończąc - Sivens, jeśli czujesz że masz nie sprzedawać, stać Cie na to, to tak - myśl o sobie i nie sprzedawaj. :kwiatek:
Nie chcę, nigdy nie chciałam i nie będę chciała... ale czuję, że powinnam. Koń nas ogranicza... jak chyba większość osób. Ja z tymi ograniczeniami się pogodziłam, ale nie powinnam myśleć tylko o sobie.
Czasami trzeba myśleć tylko o sobie. Odrobina zdrowego egoizmu nikomu nie zaszkodziła. Trzeba mieć własne zainteresowania. To jesteś Ty . Chyba że masz inny pomysł na siebie. Na SIEBIE. Mój TZ mnie wspiera. Też mam wydatki. Jakie piękne meble bym kupiła 💘
Z jeździectwem nie da się skończyć. Dziewięć lat temu podjęłam taką decyzję. Przez te lata oglądałam się za każdym napotkanym koniem. Brakowało, żałowałam i wróciłam. Podobnie jak na forum.
Czy mogę skrobnąć do kogoś PW? Potrzebuję spojrzenia z zewnątrz na moją sytuację, bo sama się miotam i nie potrafię przemyśleć sprawy na chłodno.
mils do mnie też możesz śmiało pisać
[b]mills[b] i do mnie też :kwiatek:
Chyba najwyższa pora dopisać się do wątku.
Po prostu zaczynam się godzić z tym, że sama jestem za cienka na to, by się tymi końmi zajmować. Co więcej, rzekome autorytety i profesjonaliści w moim odczuciu wcale nie pomagają.
Chodzi mi o konkretnie o kwestie zdrowotne i o poczucie bezsilności w sytuacji, w której koń, którym się zajmuję, zaczyna się sypać na moich oczach. Powody niby przeze mnie niezawinione, ale z jakiegoś dziwnego zbiegu okoliczności konie od lat źle kute, mało albo źle jeżdżone, pracujące w nieodpowiednim sprzęcie, po relatywnie niedługim czasie obcowania ze mną zaczynają pokazywać WSZYSTKO.
Najpierw jest jakiś krok milowy w pracy, potem kryzys, a potem trzeba zwoływać konsylium w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, co koniowi właściwie jest. Jednoznacznych odpowiedzi nie ma, jednoznacznych zaleceń też. Nagle się okazuje, że nikt swojej wiedzy nie jest pewien, zaleca coś, co w dłuższej perspektywie zalecza jedno (albo i nie), a rujnuje co innego i kółko się zamyka.
Swojego konia kupiłam zdrowego. Spędziliśmy pierwszy miesiąc na lekkich jazdach na płaskim i tuptaniu do lasu, by się w ogóle poznać. Po miesiącu już miałam dziurę w ścięgnie do leczenia. Ograniczenie ruchu na rekonwalescencji sprawiło, że posypały się kopyta. Pierwsze miesiące wdrażania do pracy były jak nauka chodzenia, z czasem było coraz lepiej, a kiedy ruchu było na tyle dużo, że kopyta się odrobiły, odrobiła się też dziura w ścięgnie. Kolejne pół roku na przytrzymanie bez szukania bezpośrednich przyczyn ciągłego uszkadzania ścięgna (przecież wszystko jest ok, ja szukam dziury w całym), koń odmówił współpracy, w końcu przestałam sobie z nim dawać radę. Poszedł na łąki do stada. Noga cała. Dzieci jeżdżą w sezonie, nic się nie dzieje.
Przykład drugi. Zaproponowałam swoją pomoc znajomej, której chronicznie brak czasu na przyjazdy do stajni. Koń roztrenowany, z nadwagą, średnio ujeżdżony, z łatką nieprzewidywalnego, z brykaniem i dębami w stałym repertuarze.
Pierwsze tygodnie współpracy usłane różami, każdy kolejny dzień był rozwinięciem poprzedniego. Miałam wątpliwości co do sprzętu i kopyt, ale zostały odparte. Nie minęły dwa miesiące i zaczęło się dziać coś dziwnego - skracanie wykroku, pusty kontakt, po tygodniu kulawizna. Zgłaszamy problem z trenerką, podejrzewamy właśnie kopyta i plecy. Przyjeżdża fizjo, podejrzenia potwierdza. Podjęte potem kroki, niby logiczne, sprawiły, że obecnie wsiadanie na konia należy rozpatrywać jako objaw sadyzmu.
Moja wina? Niby nie. Ale się nazywało, że koń zdrowy. A teraz gołym okiem widać, że zdrowy nie jest.
Mam wrażenie, że wszystko, czego się dotykam, rozwala się w drzazgi, mimo, że bezpośrednie skutki mojej pracy spotykają się z powszechną aprobatą.
Po oddaniu własnego konia (miałam farta - ma teraz 100 razy lepsze życie niż miał ze mną) udało mi się zachować kontakt z końmi, jeździłam więcej niż na własnym, trenowałam, szykowałam się do zawodów i czego bym nie zrobiła, jak pilnie bym nie pracowała, zawsze na końcu nic z tego nie wychodzi. Obiecałam nie kupować sobie więcej koni, dopóki nie osiągnę statusu materialnego pozwalającego trzymać je u siebie za koszt samej paszy i weta, bo do kupowania mam pecha wielkiego jak sam wszechświat. Tymczasem służenie innym swoim czasem, zaangażowaniem i jakimś tam doświadczeniem z czasem również zdaje się przynosić więcej szkody niż pożytku.
Też tak macie?
lillid, Zbieg okoliczności 😉 No, czasem nie przeskoczysz. Konie potrafią sobie zaszkodzić, bo źle wlezą w kałużę na padoku - i fru, kulawy....
postaraj się skupiać na pozytywnych aspektach, wierze w sukces oraz myśleniu bardziej optymistycznym - zauważaniu plusów, znajdowaniu plusów i skupianiu swojej "energii wewnętrznej" na tych plusach - nie na samych negatywach. Ok, brzmi to jak sztuka zen za 5 groszy, ale mnie osobiście pomaga.
Tak "przyziemnie patrząc" - nie wiem jak jeździsz, jak trenujesz i jakie obciążenia serwujesz koniom - więc nie oceniam, ale zakładam optymistyczne wersje wydarzeń, więc.... nie jest czasem tak, że nie wszystkie konie wytrzymują obciążenia treningowe? Ale prawdziwe obciążenia, sensowniejsze wymagania, a nie tupanie. Szczególnie konie, u których "cośtam" zaniedbano + nie wiadomo w jakich warunkach się wychowywały i jak "silne" genetycznie są. Mam wrażenie, że sporo takich poczciwych, rekreacyjnych "prywaciarzy" w mig posypałoby się pod konkretniejszym obciążeniem treningowym - jakimkolwiek.
Sankaritarina nie nazwałbym swoich poczynań konkretnym obciążeniem treningowym. Wiedziałam, że siedzę na koniu bez formy. Brałam ile dawał, nawet na jazdach z trenerem. Owszem, z jazd 2 razy w tygodniu zrobiło się w krótkim czasie 5, ale krótkich i z przerwami.
Na pewno już taka różnica w obciążeniu weryfikuje takie banały jak stan dopasowania sprzętu, ale na tym chyba nie koniec.
Ta obserwacja mnie boli o tyle, że zawsze miałam to końskie samopoczucie na uwadze, rezygnowałam z siłowych rozwiązań i przejeżdżania problemów zamiast usuwania ich przyczyn. Może sam fakt, że po drugiej stronie ktoś słucha, sprawia, że konie szybciej pokazują ewentualny dyskomfort, nie wiem.
Efekt jest jednak taki, że bardzo szybko względem wielu koni dochodzę do wniosku, że wsiadając i wymagając robię krzywdę, zaś ogrom możliwości sygnałów przeoczonych mnie przeraża. Jeśli już coś faktycznie się dzieje, zżera mnie poczucie winy, czy mogłabym eskalacji problemu zapobiec, gdybym zauważyła te symptomy wcześniej i podjęła odpowiednie kroki.
Wiem, że każdy z nas takie niedopatrzenia ma na sumieniu i poniekąd godzimy się z tym, wszak nie jesteśmy nieomylni, a konie mówić nie potrafią. Niemniej ta seria porażek mnie dobiła.
lillid , podejrzewam,że nie w Tobie problem . Problemem jest to ,że widzisz więcej od innych . Widzisz , czujesz i .... zsiadasz a nie czekasz aż koń 'bez nogi zostanie'.
W porządku, też tak to widzę. Tylko rezultat jest taki, że inni jeżdżą, "rozwijają się", a ja chodzę na spacery, miziam i smaruję.
Warunków dla czystego sumienia nie potrafię sobie jakoś zorganizować. Myślałam, że jak koń nie mój, wykonuję wolę właściciela i to on podejmuje decyzje i za konia odpowiada, to będę czuła się lepiej.
Czuję się jeszcze gorzej.
Dopóki nie będzie mnie stać na kupno rzeczywiście zdrowego konia ze znaną przeszłością i full serwis w sensie opieki, to to chyba nie ma sensu. Tym bardziej, że spełnienie owych warunków i tak nie gwarantuje mi niczego.
Osiągam paranoję, wszędzie widzę kulawe konie użytkowane mimo to. Nie wiem już, jakie objawy są akceptowalne, jakie dyskwalifikują. Przyjeżdża wet, mówi, że można jeździć, a ja czuję, że nie można. Przyjeżdża kto inny, domysły potwierdza, robi czary mary i mówi, że można jeździć, tylko po czarach koń czuje się jeszcze gorzej.
Ja wiem, że czasem trzeba zrobić gorzej, żeby potem mogło być obiektywnie lepiej. Że to nigdy nie jest tak, że robimy coś jednoznacznie dobrego, zawsze naprawiamy jedną rzecz kosztem innej, przynajmniej tymczasowo. Wpadłam w taką spiralę wzajemnych zależności lecząc swojego konia i takiego zatrzaśnięcia między młotem a kowadłem nie chcę doświadczyć już nigdy więcej.
Nie ma rzeczywiście zdrowych koni, nie wierze w takich jednorożców. Ma się poprostu albo mało albo dużo szczęścia i tyle.
Lillid, odpocznij sobie, przerwa dobrze robi na taki stan w jakim jesteś, wiem co mówię, bo tez tam byłam.
Moja przerwa może się skończyć w końcu na amen, się powinno wyklarować do końca miesiąca. Z nowymi siłami w stan wiecznej biedoty i rozpaczy nad każdym zadrapaniem 😀 kupiłam już wszystkie sukienki i buty świata na zapas, może przeżyje 🙂
jolka słowo "problem" w Twojej wypowiedzi to ironia prawda? 😉 Abstrahując od tego - osobiście wolę widzieć więcej i rozumieć co koń do mnie mówi, co mi pokazuje niż za wszelką cenę je*** go pod siodłem mimo, że kulawy ... A niestety muszę przyznać, że coraz więcej spotyka się takich obrazków gdzie jeździ się na kulawych koniach (mam na myśli PRACĘ pod siodłem, nie spacerki do lasu) i osoby, które robią takie rzeczy dziwią się osobom, które takich rzeczy NIE ROBIĄ 😁 Kabaret 😵 "Dlaczego nie jeździ, przecież ja na swoim kulawym jeżdżę". Z całym szacunkiem - nie obchodzi mnie co robią inni i nie muszę się z tym zgadzać ani powielać takich czy innych metod obchodzenia się z końmi. Dla mnie zdrowie konia jest najważniejsze, a jeśli koń kuleje to znaczy, że go BOLI i do pracy pod siodłem się nie nadaje. Oszukiwanie siebie na zasadzie: "jeżdżę w stępie i w galopie, bo wtedy nie kuleje" prowadzi donikąd i odbije się prędzej, czy później czkawką dlatego:
lillid bardzo dobrze, że taka jesteś i ciesz się, że taka jesteś :kwiatek: To, że masz pod górkę i ciągle coś... Jest mega smutne jednak spójrz ile Ty wiedzy wynosisz z takich sytuacji... ! Nie idź za tłumem. Otocz się kilkoma najważniejszymi i najlepszymi osobami z "tej branży" jeśli masz taką możliwość i z nimi trzymaj, a zobaczysz, że lepiej na tym wyjdziesz. "Everything comes to you in the right moment. Be patient" :kwiatek: :kwiatek:
Ja to mam wrażenie, że moje jeździectwo zamarło wraz z zakupem swojego pierwszego, wymarzonego konia 😁
Za niedługo stukną nam 2 lata razem, z czego 1,5 roku leczyliśmy ścięgno a gdy teraz dostaliśmy zielone światło na powrót do pracy to będziemy badać układ oddechowy bo ewidentnie jest problem. Po drodze przerobiliśmy jeszcze wrzody. 👍
Nie obyło się bez głosów, że ja wymyślam, że w każdym koniu się coś znajdzie jak się zacznie szukać (więc lepiej nie szukać, tylko co w sytuacji jak koń mi POKAZUJE, że nie gra), że chyba nie mam co z kasą robić bo ściągam wetów, którzy się specjalizują w danych dziedzinach, że czemu nie jeżdżę, no i kultowe po co mi koń.
Wielokrotnie przez ten czas miałam małe kryzysy bo przecież temu kupiłam własnego żeby zacząć się rozwijać i systematycznie jeździć. Czas i szczęście (mało szczęścia :lol🙂 jak to fajnie ujęła Arimona zweryfikował a ja żyję nadzieją, że w końcu kiedyś uda mi się wrócić w siodło ale tylko i wyłącznie ze świadomością, że zdrowie mojego konia na to pozwala.
Lillid mam nadzieję, że kryzys Ci szybko minie. Katharina ma rację, powinnaś się cieszyć, że taka jesteś. Trzymam kciuki, mam nadzieję, że los się w końcu do Ciebie uśmiechnie i będzie z górki 🙂
Blondek możemy sobie przybić piątkę. Ja jestem właśnie frajerem, który jedną małą dziurkę w ścięgnie leczył 1,5 roku. W końcu się poddałam, oddałam na łąki. Uraz się nie odnowił, więc musiałam przyjąć na siebie kolejną falę krytyki za szukanie dziury w całym, skoro teraz z koniem nic się nie dzieje. Wizja nawrotu po wdrożeniu do regularnej pracy przerażała mnie za bardzo, żeby ryzykować. Decyzji nie żałuję, bo koń ma teraz naprawdę klawe życie. Ile przepłakałam (i przepłaciłam), to moje, ale wiem, że nauczyło mnie to więcej, niż wcześniejsze 13 lat na cudzym. I że nie powinnam tego doświadczenia marnować.
Nie chcę zapeszać, ale chyba właśnie los się do mnie zaczął uśmiechać 🙂 Mam nowego konia do jazdy, wprawdzie nie bez ograniczeń, ale możliwości znacznie je przewyższają. Zgrywamy się ekspresowo, a we mnie budzi się nadzieja, że tym razem naprawdę coś ujadę 😀 Tylko kilka tygodni pracy wystarczyło, żeby poczuć niesamowitą motywację, serio.
Co więcej, bohater poprzednich wpisów na szczęście czuje się już lepiej 😀 o traumie rozkucia zapomniał, zregenerował się niesamowicie szybko i skutecznie i wrócił już do regularnej pracy. Ostatnio mnie przeraziła, bo znowu poczuła się gorzej, nawet poszła jej krew z nosa po powrocie z padoku. Oczywiście zaczęłam histeryzować, właścicielka już miała dosyć mnie i mojego narzekania, a w badaniach krwi wyszło za mało czerwonych krwinek i niedobory niektórych mikroelementów. Czyli jednak zrobiłam coś dobrego.
Blondek, to chyba mocno standardowy obrazek. Sporo się już naoglądałam przypadków jak to po kupnie koń nagle zaczyna się niemal rozpadać i to nawet jak obserwowało się tego konia niemal na codzień pod poprzednim właścicielem i nigdy nic, to po zmianie właściciela nagle "bum" i nowy właściciel głównie widuje się z wetami, a nie trenerami.
Sama to przerobiłam z pierwszym koniem. Prawie przestałam jeździć, bo już miałam tego serdecznie dość. Jest na łąkach na przedwczesnej emeryturze, ale co się ze 3-4 lata nawalczyłam, to moje. Na szczęście drugi koń (tfu tfu) oddaje z nawiązką niewdzięczne początki z pierwszym koniem.
Nie no ja już nie ogarniam. Odkąd wystawiłam konia na sprzedaż to ten robi wszystko żeby się nie sprzedawać. Najpierw nabił sobie krwiaka. Krwiak został rozcięty i oczyszczony, ale zostało zgrubienie. Niby tylko wada piękności, ale dla potencjalnego kupca AŻ. Obniżyłam cenę i tyle. W międzyczasie miałam taki nawał pracy, że czasu dla konia zupełne brak, do tego w stajni działo się średnio, więc w końcu po raz pierwszy sama, a nie pod czyimś wpływem postanowiłam, że należy go sprzedać. Oczywiście dopóki nie pojawiłam się w stajni. Ostatnio zwątpiłam znowu w sprzedaż, bo mi żal jednak sprzedawać takiego konia. Przyjechałam do niego po dłuższym czasie, a on taki grzeczny miziak, że mi serce pękło. Ale odezwało się kilka osób w jego sprawie, w tym jedna chcąca oglądać go jutro, ale wczoraj kiedy miałam jej dosłać zdjęcia i filmy to skończyłam pracę o 22:30, a dzisiaj przyjeżdżam do stajni i okazuje się, że dekiel sobie nabił dwa nakostniaki. Symetrycznie na obu przodach. I aktualnie już jest niesprzedawalny... Czy to jakieś przeznaczenie czy pech? Teraz już sama nie wiem czy go puścić za grosze czy zostawić i.... nie wiem co. Aktualnie nie mam ani czasu, ani pieniędzy żaby go oddać w porządny trening. Szlag mnie trafi, jakieś fatum. A już się naprawdę nastawiłam na koniec z jeździectwem. Z żalem, ale jednak.