Chyba pora bym się zgłosiła tu już jako mama. Napisałabym wcześniej ale ze szpitala nie było jak, a wyszłam dopiero dzisiaj. Opiszę szczegółowo poród, bo mało tutaj pisano o porodach indukowanych a może komuś się przyda (mam nadzieję, że nie).
A więc w poniedziałek wieczorem zgłosiłam się do szpitala (8 lub 5 dni po terminie w zależności którego się trzymamy, z tym cały czas był problem bo mi obliczeń i z pierwszego USG wychodził 7 a ginekolog wpisał 10 na podstawie ostatniej miesiączki, ale jak przecież nie miałam standardowych tylko krótsze, no cóż, mniejsza z tym. W szpitalu też nie wiedzieli jak to potraktować). Mniejsza z tym, zgłosiłam się jakiś tydzień po terminie bo od ponad tygodnia twardniał mi co chwilę brzuch, nie boleśnie ale po było to mocno nieprzyjemne, zwłaszcza nocą. Przez to też gorzej czułam ruchy małej - tutaj też głupota z którą nie zgodzę się z ginekologiem. Kazał mi monitorować ruchy wg. rozpiski, jak w danym przedziale czasowym (n. pomiędzy 13 a 14) nie czułam przynajmniej 5 ruchów to miałam liczyć w następnej, jak wciąż nie czułam to zgłosić się. Ok, ale moja była aktywna rano i baaardzo aktywna wieczorem, a po południu zawsze spokój. Ten mi, bym mu nie przerywała, jest jak jest i mam tego się trzymać. A jakby co, to zgłosić się tydzień po terminie (tym 10.07 😉 ). To poszłam w ten poniedziałek licząc że dla czystego sumienia zrobią mi te ktg, sprawdzą stan szyjki i prawdopodobnie odeślą jeszcze na kilka dni do domu. Nie odesłali.
KTG ok, skurcze co 5 min. Tętno małej super. Szyjka macicy - zero gotowość. ZERO - nic rozwarcia, nic skrócenia, nie mieli jak sprawdzić stanu wód płodowych. Zrobili USG - na USG wszystko w porządku. Jednak ciąża po terminie, nie wiadomo jak wody płodowe, więc do domu nie puszczają i się tylko dziwie, jak ja ruchów nie czułam jak cały brzuch mi skakał (no przecież mówiłam, że wieczorem czuję!).
Nockę spędziłam na Ginekologii. Następnego ranka na porodówkę. Podłączono mnie do oksytocyny co po półtorej godzinie nic nie dało (skurcze miałam i bez niej, a szyjka się nic nie ruszyła) Zdecydowano się zatem na zabieg - założenie cewko-balona by przygotować szyjkę. Spoko - ale proszę sobie wyobrazić zakładanie czegokolwiek przy zerowym rozwarciu. Chyba najgorszy ból jaki w życiu przeżyłam - trwało to jakieś 10 min, uczestniczyło w tym 5 położnych i lekarz, i cieszę się tylko, że wtedy męża na sali nie było. Następne 24 godzin spędziłam przy regularnych skurczach co 5-6 minut, tyle, że mocno bolesnych. Na noc na szczęście upuścili mi trochę płynu bym mogła chociaż kilka godzin pospać, bo przecież wszystko jeszcze było przede mną. Noc spędziłam na patologii ciąży pod KTG.
Następnego ranka na porodówkę już "na poważnie". Rozwarcie 3 cm, uznano, że można działać. Usunięto cewnik, sprawdzono stan wód płodowych (czyste) i podłączono pod kroplówkę na kilka godzin co może i wyłożyło częstotliwość skurczów, ale po 2 godzinach nie dało żadnych efektów. Trzeba było podjąć decyzję, czy wysłać mnie z powrotem na patologię ciąży czy przebić wody. Uznano, że tak czy inaczej muszę w najbliższym czasie rodzić, przebito wody. Skurcze stały się bardziej wzmożone i tak spędziłam ranek i po południe. Pod kroplówką przy bolesnych skurczach Około 5 zbadała mnie położna, nic nie ruszyło. 3 cm rozwarcie szyjka nie uległa wcale skróceniu (powiem, że przy badaniach ledwo sięgali jej końca, gdzieś przy kości krzyżowej. Powiedziała, że musimy wziąć się do roboty, dała zastrzyk na zmiękczenie szyjki, dała piłkę, podwyższyła dawkę. Następne 3 godziny skurczów to była katorga. Ale ponoć, coś ruszyło! Zaoferowano mi znieczulenie (położna aż nalegała bym się zgodziła widząc co przechodziłam - nie protestowała). Tyle, że trwa ono 1 góra 2 godziny. W tą jedną godzinę bardzo intensywnych skurczów których na szczęście mocno nie czułam, nic się nie zmieniło, tylko zaczęto się martwić, że główka dziecka mięciutka i uległa znacznemu spłaszczeniu. Ból powrócił, nie było akurat anestezjologa, by ponowić zastrzyk - więc następna godzina mordęgi bez efektu, kolejny zastrzyk (i wstępne przygotowania do cesarki), kolejna godzina - Nic. 11:30 podjęta decyzja o cesarce i tak o 23:55 na świat przyszła nareszcie biedna Nadia które musiała się strasznie namęczyć.
O dziwo przeżyła to wszystko baaardzo dzielnie (lepiej ode mnie). 3,590 kg i 57 cm (tu mąż źle odczytał, bo Akzzi podała wam 53), cudo po tym wszystkim przyznano jej 10 pkt. Głowa pełna włosów i długaśne paznokcie - i w zasadzie żadnych innych objawów przenoszenia. Szczerze mówiąc, to obie jeszcze dochodzimy po tym wszystkim do siebie (ona to głównie psychicznie) i podejrzewam, że to trochę zajmie... ale o po porodzie to może kiedy indziej, bo tasiemiec się zrobił i nikt nie będzie czytał. Napisałam, bo może kogoś zainteresuje cały arsenał indukowania ciąży.
Pisałam, że moja mama miała podobnie (genetyka?). Ja podejrzewam, że gdybym miała rodzić naturalnie to albo ja, albo mała (albo obie) byśmy tego nie przeżyły. Naprawdę. Co ciekawe, wszyscy straszyli mnie poronieniem (bo ćwiczyłam podczas ciąży) i pocieszali, że poród łatwo pójdzie. Co najwyżej, pomogło mi to przetrwać te 36 godzin potem od razy po cesarce opiekować się małą. Niestety, moja forma w ciąży nie jak się miała do mojego układu rozrodczego. U mnie, nie było ryzyka poronienia, wszystko dobrze trzymało tylko że, no właśnie, za mocno. Ee, szkoda gadać. Dziękuję wszystkim za gratulacje i zostawiam was z tymi zdjęciami:


