Historia mojego konia...

.
Widziałam parę podobnych historii :P

Znam mojego konia hmmm... od kąd maiał niecały rok i został przywieziony do sadownika w mojej miejscowości, ja sobie tam w wakacje dorabiałam, kochałam konie. i kocham. 🙂 Kiedy przywiezli siwą klacz z gniadym ogierkiem, stwierdziłam, że on kiedyś będzie mój. Później przestałam jeździc. Po zdanej maturze ustnej na 100% chciałam pojeździć tam na kobyłce, pojechałam, owy ogierek był duży, miał 3,5 roku. Bardzo szczupły, ponieważ konie tam nie dostawały zbyt obficie jeść 🙁 wraz z koleżanką jeździłam tam przez miesiąc, znalazłam pracę i tak w domu mamę drażniłam, że kupie tego ogierka. W zimę obudził się w nim prawdziwy ogier, poturbował klacz i został oddzielony wreszcie od stada. Wtedy trafił do mnie. Na wiosnę pan stwierdził, że sprzeda konia na rzeź a mnie da klacz źrebną ze źrebakiem. Nie zgodziłam się, załaciłam za konia i jest mój. Mimo przeboi jakie miałam, mimo że mnie poturbował, to wiele mnie nauczył a ja jego. Jest wredny mimo wycięcia ale taki charakter. Kto by się nie bał gdyby go ktoś bił przez dwa lata ;/ a teraz wygląda jak pączek w maśle i jestem z niego dumna 🙂
Gdy mówię ludziom, że mam własnego konia pytają: Ooo, a ile ma lat i jak długo go masz?

Odpowiadam: Od momentu jak tylko plemniczek tatusia spotkał się z komórką jajową mamusi 😁 Bo to prawda.

Źrebak był mi obiecany od mojej  świętej pamięci ukochanej, jedynej kobyłce. Już wtedy rozmyślałam o imieniu, marzyłam żeby źrebak był podobny do matki, zarówno maścią jak i charakterem. Ciąże Ruda przenosiła 2 tygodnie, mimo to dzielnie chodziłam 2 razy w nocy doglądać.
Pamiętam była godzina 23. Kobyłka stała w boksie, zero jakichkolwiek sygnałów porodowych, poszłam więc do domu. Wróciłam rano o 6. Podchodze do boksu, a w rogu leży mały bobas. Klacz nie miała mleka, źrebak był słaby, nie umiał wstać, choć miał ogromną wolę walki. Wezwaliśmy weta i czekaliśmy. Pod kocem leżałam z maluchem, a on ssał mi palca, własny staw kolanowy, kocyk i wszystko co do pyszczka się dostało. W między czasie udało się zorganizować smoczek z butlą i mleko kozie, które jako jedyne było dostępne od ręki. Postawiliśmy malucha, a ja go karmiłam. Strasznie ssał butle, nie mogłam jej utrzymać, byliśmy oby dwoje w mleku. Udało się też pobudzić wymię do prodkucji mleka.
Gdy odjechał wet, emocje opadły, ktoś zapytał: a co to ogierek czy klacz?
No tak! z tych nerwów nie sprawdziliśmy. Ogierek. Rudy, z piękną łysinką po mamie. Przez 2 tygodnie do szkoły nie jeździłam, bo maluch był za duży, trzeba było go podnosić żeby mógł dojść do mleka. Gdy raz chciał przejść pod kobyłka to się zaklinował 😁 uczyłam go więc chodzić dookoła mamy, a nie pod mamą.
I tak 13 marca będziemy obchodzić 6. rok razem i jednocześnie 6 urodziny Rudego.

Piątek 13.  wcalenie okazał się pechowy 😅



I kilka zdjęć
Moja historia i Fiony może nie jest jakaś wielce ciekawa ale postanowiłam ją tutaj zamieścić 😉

W wakacje 2008 jak zwykle przyjechałam na pewną uroczą wieś pod Krakowem,domek moich dziadków,trochę piesków,kozy,koty,no i konie,klacz mojego taty i jej dzieci,wtedy już dwójka Feliks i Fiona która przyszła dwa tygodnie temu na świat . Weszłam pełna zapału do stajni,otworzyłam drzwi i to co ujrzałam nie zwaliło mnie z nóg małe,koślawe,ze śmiesznymi dużymi uszami które ciągle trzymała na boku,pogłaskałam,ale bez większego zachwytu poszłam przywitać się z resztą koni,dni mijały,wakacje też i dopiero gdzieś na początku sierpnia zaczęłam się do Fiony przekonywać,była pierwszym źrebakiem który był tak ufny do ludzi,chodziła za nami dosłownie jak pies,wszędzie,chciała żeby ją drapać i poświęcać jej uwagę,naprawdę urocze stworzenie pod względem charakteru,ale ten wygląd,dość wcześnie zaczęła zrzucać sierść i wyglądała jak siedem nieszczęść,z połową mięciutkiej biszkoptowej sierści a z połową ciemnej jak smoła już normalnej,zajmowałam się nią od niechcenia,bo po prostu dawałam sobie z nią rady,pod koniec wakacji dopiero zorientowałam się jak mocno tego konia kocham,niestety musiałam wrócić Fionę ujrzałam dopiero pół roku później jako mężniejszą klacz,moja radość nie znała granic,a ona dalej była spokojna i dało się z nią robić wszystko,czego wcześniej nie moglam robić z innymi końmi bo po prostu byly za silne (choćby zwykłe prowadzenie na uwiązie)i tak co wakacje i weekendy pokonywałam trasę Bielsko-Biała - Kraków,wakacje 2011 były przełomowe,Fiona stała się już mężnym dużym koniem,aczkolwiek dalej o łagodnym usposobieniu,(hm łagodnym jak łagodnym,jest bardzo uparta i potrafi pokazać rogi,ale mimo wszystko jest bardzo cierpliwa i jak na konia 3 letniego znosi wiele,mało co jest ją w stanie wystraszyć) została wstępnie zajeżdżona,zaczęła pracować na czambonie,na lonży,pojechałyśmy w nasz pierwszy teren,potem w kolejny i tak 15.10.11 spełniło się moje marzenie i Fiona przyjechała do Bielska ! Mam ją 15 min od domu, w cudownej stajni,idzie nam coraz lepiej,uczymy się siebie nawzajem i teraz już jestem pewna że ona wybrała mnie a ja ją,nie zamieniłabym jej nawet na konia z dobrym papierem i predyspozycjami 😉 jest jedyna w swoim rodzaju ze specyficznym charakterem który umiem pojąć tylko ja,bo mam je niemal identyczne 🙂😉 a uszyska dalej ma długie 🙂
Moja historia z Bianką wyglądała następująco:

Planowałam zakup konia i rozglądałam się w najbliższej okolicy tj. woj. lubelskie. Miała to być klacz w wieku 2-3 lat, surowa. Najlepiej maści ciemnej z odmianami. Znalazłam 3 interesujące mnie klacze, jednak decyzje zakupu odłożyłam do wiosny.
Pewnego dnia otrzymałam wiadomość od dobrej znajomej, (która wiedziała o moich planach) przesłała mi linka fundacji Nasza Szkapa Bianka - 2 lata - 2 dni - 2 tysiace po jego otworzeniu zobaczyłam, że dotyczy jednej z 3 klaczy nad którymi się zastanawiałam i z powodu braku kupca została zabrana przez handlarza i ma zostać przewieziona do Rawicza.
„Handlarz, do którego trafiła, to stały 'dostawca' ubojni Rawicz. co tydzień odstawia tam określona liczbę koni. Bianka miała zamknąć dzisiejsza stawkę. jak dzwoniłam, właśnie ją pakowali. rozmawiałam z nim później - nie ma czasu ani ochoty na szukanie kupców, tym bardziej, że koń wcześniej był długo ogłaszany bez żadnego efektu.”
Po przeczytaniu treści zamieszczonej w linku byłam pewna, ze chcę tą właśnie klacz. Sprawy potoczyły się błyskawicznie. Dowiedziałam się o sytuacji Bianki we wtorek w środę wieczorem już po nią jechałam do woj. śląskiego w czwartek o godz 8 rano klacz była już załadowana i jechała ze mną do Lublina. 🏇
Kupiłam konia z obrazka i miałam ogromne szczęście, klaczka była i jest zdrowa, kopyta ma ładne, zdrowe i mocne, nogi także ponieważ w momencie gdy do mnie trafiła miała niecałe 2 lata także całą pracę z jej użytkowaniem i zajeżdżaniem wykonywałam sama. Papier również ma w porządku nie jest NN tylko sp (śląsko – wielkopolska), jedyne co się do końca nie udało to nie ma za wielu odmian, ale to jest najmniej istotna rzecz.
Wiem, że wszystkich koni nie da się uratować przed rzeźnią, jednak to nie znaczy, że nie warto próbować. Ja wiem, że warto
💘 💘 💘
A.   master of sarcasm :]
19 lutego 2012 11:16
Juz dawno temu obiecalam, ze napisze  😡 napisalam na blogu, zapraszam TU
Juz dawno temu obiecalam, ze napisze  😡 napisalam na blogu, zapraszam TU

Przeczytałam, fajna historia, A. podziwiam twoją wytrwałość z Kamphorą, pomimo tego, że nie wydaje się ze zdjęć na "ogromną"  😉 to jednak charakterek ogromnego dominanta ma.
A.   master of sarcasm :]
19 lutego 2012 13:03
dziekowac  :kwiatek:
ona ma jakies 154 w klebie (mierzona jako 3-letnia, wiec teraz wiecej pewnie) ale lubi pomiatac... ludzmi, konmi...  😁 wszystkich do pionu ustawia! pare dni temu Summer wlazla na gnojownik sladami kota, ja krzyknelam zeby zlazila to Kamphora zaraz podbiegla ze stulonymi uszami i dziabnela ja w tylek...  😵
oliviabp   moje spełnione marzenie-DEWONA
19 lutego 2012 19:41
Od  zawsze marzyłam o własnym koniu ale niestety finanse nie pozwalały na to. Moim wielkim marzeniem był dom na wsi i swoje koniki. Strasznie podobały mi się konie fryzyjskie wiec zaczęłam zbierać pieniądze na tego wymarzonego bo wiedziałam że jak kupie coś innego to i tak zawsze będę marzyć o fryzie. Ale jak to w życiu różnie się układa pierwsze uzbierane pieniążki poszły na samochód. Ale nie straciłam nadziei , trafił się wyjazd za granicę i wyjechałam zarabiać na swoje marzenia. 3 lata pracy i kupiłam swój wymarzony domek (jeszcze dużo do zrobienia jest), no i tak siedząc i oglądając w internecie oferty zobaczyłam fryzkę która miała to coś co mnie zauroczyło. Planowałam kupić klacz zajeżdżoną a trafiła się 18 miesięczna niezbyt fajnie wyglądająca ale te jej spojrzenie(choć tylko na zdjęciu) nie mogłam przestać o niej myśleć . Zadzwoniłam do znajomej która miała swoje konie i powiedziałam jej : masz wolny boks bo konia chcę kupić a ona do mnie jak przecież jej nie widziałaś na żywo.  Pewna przemiła osoba pomogła mi załatwić formalności , weterynarz obejrzał, umowa przez internet została podpisana i klaczka przyjechała do nowego domu. Pierwsze opisy mojego konia wzbudziły we mnie chwile zwątpienia czy to była dobra decyzja. Z opisu koleżanki dowiedziałam się że przyjechał mały jak na swój wiek bardzo zaniedbany konik i niezbyt wychowany. Nie bardzo umiała chodzić na uwiązie, deptała  ludzi i miała dziwne pomysły niczym kucyk. Ale jestem osobą wielkiej wiary i powiedziałam zobaczymy co z niej wyrośnie. Na pewno nie jest to dobry pomysł żeby kupować tak konia ale nie żałuję decyzji. Zobaczyłam ją na żywo 3 miesiące po zakupie. Wyszło spontanicznie jestem zadowolona w 100%. Dewona szybko się uczy jest przylepka która chodzi za człowiekiem jak pies. Teraz ma 2,5 roku i jest moim wymarzonym koniem. Teraz myślę o towarzyszce dla niej jak zabiorę ją do własnej stajni.  Zdjęcia jak przyjechała , wakacje i grudzień .
florcia9   "Amicus optima vitae possessio"
20 lutego 2012 01:20
Śliczne konisko Ci z niej wyrosło.
estena   Wariat nad wariaty.
20 lutego 2012 09:41
Chciałoby się powiedzieć.. idealny wątek dla mnie 🙂
Naprawdę wspaniałe historie związane z kupnem waszych koni. Przy niektórych nawet łezka zakręciła mi się w oku !

A teraz może coś o nas.. pamiętam ten dzień, jakby to wszystko wydarzyło się dziś, teraz, zaraz, bo przecież takich chwil nie da się zapomnieć.
14.04.2007
Wybraliśmy się z tatą na przejażdżkę po pobliskich terenach w poszukiwaniu odpowiedniego wierzchowca. Dzień wcześniej dowiedzieliśmy się o p.K który miał na sprzedaż konie. Kiedy dotarliśmy do miejscowości...spytaliśmy sie pierwszej napotkanej osoby "Czy tu w pobliżu ma ktoś konie na sprzedaż?" i usłyszeliśmy miłą dla naszych uszu odpowiedz " Tak. Konie ma tu niejaki p.K" Kiedy już byliśmy na miejscu, z serdeczna gościnnością przywitał nas gospodarz. Wprowadził do stajni i pokazał wszystkie swoje konie. Nie wiedziałam w nich nic szczególnego. W samym końcu długiego korytarza, w oddzielnej części stajni zobaczyłam małą, chudą, jednoroczną źrebiczkę. Spytałam się szybko właściciela " Czy tek koń jest na sprzedaż?" a on nerwowo wymachując rękami zaczął krzyczeć, że to nie koń dla mnie, że mnie zabije i że jedynym jego miejscem jest 'talerz'. Zrozumiałam jego słowa dobitnie i już wiedziałam, że ten koń musi być mój. Wparowałam zdenerwowana do jej boksu, żeby sprawdzić na własnej skórze, czy rzeczywiście koń jest aż tak niebezpieczny jak zapewniał właściciel. Młoda podeszła niepewnie patrząc na mnie swoimi wielkimi oczyskami, powąchała moje dłonie z zaciekawieniem i wtuliła się w nie. Zakochałam się w niej po uszy. Od tego momentu wiedziałam, że jeżeli nie ten koń, to żaden inny..
Nie zaprzeczam, leczenie psychiki trwało dość długo. Większość nadal nie może uwierzyć w zmianę jaka zaszła w Młodej i w to jaka więź łączy nas obie.
Wtedy miałam raptem parenaście lat. Teraz patrząc na to z perspektywy czasu stwierdzam fakt, że jest to jedna z niewielu decyzji jakich nigdy nie będę żałować.

1. Estera jako roczniak po miesiącu u mnie ( odkarmiona w miarę, choć żebra są i tak widoczne )
2. Wiosna 2010 jako dojrzała 5-latka

Thymos
dosłownie miałam łzy w oczach jak czytałam Twoja historię ... 🙂 Cudowna z Ciebie osoba 🙂

zoja
hahaha nie no jak przeczytałam, że babci się nie spieszy umierac to wam malej pozyczki udzieli to myslalam ze sie ze smiechu posikam xD

Bosko 😀
Thymos Jak zaczęłam czytać twoją historię pomyślałam o Neanderze a jak doczytałam o Kamieniu Pomorskim wiedziałam , że to on. Czy to Neander , który stał w Zieleniewie .?
Dokładnie, razem z Topazem, niestety Topaza nie zdążyłam kupić 😕
Jeeeej. Pamiętam Cię! Pani treners.  😀 Pamiętam jak jako jedyna jeździłaś na Neanderze mordercy i jak kiedyś mi mówiłaś , że go odkupisz. Kiedyś nawet się zastanawiałam czy Ci się udało.


A co do Topaza przy którejś wizycie handlarz "chwalił się" co z nim zrobił...  😕
U mnie było jak u większości z Was😉
Jeździłam w stajni rekreacyjnej, co roku w wakacje jakieś konie wyjeżdżały i przyjeżdżał nowe. Konie, jak konie do rekreacji nie specjalne, dopóki nie wyszedł z przyczepy gniady wałach koło 175cm w kłębie. Od razu się zakochałam. Był moim ulubieńcem. Po roku stał się prywatny, od czasu do czasu udało mi się na niego wsiąść, właścicielka sprzedać nie chciała ale udało mi się załatwić współdzierżawę. Rok się nim zajmowałam, jeździłam go był moim oczkiem w głowie. Niestety warunki w stajni do treningu i w pensjonacie nie były za dobre a możliwości przeniesienia nie było. W czasie wakacji postanowiłam, że z początkiem września rezygnuje i szukam czegoś żebym mogła się rozwijać. Tydzień przed końcem wakacji nagle zadzwonił telefon mojej mamy- jak się później okazało (dowiedziałam się jako ostatnia mimo, że najbardziej zainteresowana), że kupujemy go. Popłakałam się ze szczęścia. Teraz jest ze mną dwa lata, kocham go miłością wielką. Mimo, że to kundelek, bez pochodzenia, wzięty z rekreacji to nie zamieniłabym go na nic innego. Oczywiście czasem mamy trudne momenty (nie raz mam go na tyle dość, że robię przechadzkę po stajni hodowlanej u mnie i szukam czegoś innego) ale dobrze jest jak jest😉 Wiele pracy przed nami ale wierzę, że się uda🙂
To ja opowiem moją historię 🙂

W te wakacje rodzice obiecali mi konia, szukałam, szukałam dość wysokiego konia. Tata przeglądając oferty zobaczył cudnego wałaszka arabskiego. Ja na początku nie myślałam, że będzie mój. "A bo za niski" itp. no, ale pojechaliśmy zobaczyć. Cudak mnie zauroczył, torpeda, mała bo mała, ale jaka cudowna torpeda. Następnego dnia na jazdę próbną. Koń w galopie speeda ma, w terenie nie płochliwy, nawet zająca się nie boi. Dowiedziałam się, że konik miał jak dotychczas 3 właścicieli. Tego Pana, SK Michałów i jakieś tam hodowli z niemiec. Tata zapłacił zaliczkę i pojechaliśmy. Dręczyłam go o tą sobotę, bo wtedy właśnie mieliśmy po niego pojechać. No i doczekałam się  😁 wpakowaliśmy go to przyczepy i jedziemy. Konik po przyjeździe spocony, aż się z iego kapało, ale jaki kochany misiek. Z wyglądu czysty arab, ale z charakterku misiowaty. Następnego dnia chodził za mną krok w krok. Tak to mnie oczarował gniady pan  😀
Ja zawsze marzyłam o fryzie, oszalałam na ich punkcie, ale z racji, że są to drogie konie, to uznałam, że jak będę szukać tego idealnego konia dla siebie, zadowolę się jakimś karym ślązakiem 😉 A, że w życiu bywa różnie, zanim rozpoczęłam poszukiwania konia, koń sam znalazł mnie 🙂
Stałam się właścicielką mojego konia przez przypadek.
Miałam go przez 2 miesiące we współdzierżawie. Koń był  trochę problemowy, niewychowany, a ja miałam małe doświadczenie z młodymi końmi, więc nie byłam do końca przekonana czy dam sobie z nim radę, mimo że go polubiłam. I nagle z dnia na dzień, dowiaduję się, że właściciel konia chce się pozbyć. Wiele wskazywało na to, że się z tym koniem rozstaniemy i nie skończy się tak jakbym chciała, bo z właścicielem nie szło się dogadać. Ostatecznie jednak, udało się i stanęłam przed decyzją: brać nie brać. Miałam milion wątpliwości, bo koń dosyć trudny i zmanierowany, martwiłam się o finanse. Ostatecznie jednak dosyć długo czekałam na własnego konia, a cenowo to też była okazja bo koń został odkupiony za dług w pensjonacie, więc wiedziałam, że taka okazja może się już nie powtórzyć. Zaryzykowałam i rok temu stałam się właścicielką małopolskiego wałacha Pegaza potocznie zwanego Pamirem 🙂
Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że ja dokładnie pamiętam jak Pamir przyjechał do stajni, w której jeździłam jako 2,5 letni dzikus. Pamiętam jak wtedy sobie myślałam, że nie chciałabym mieć takiego konia 😉 Nie był też wtedy gdy kupowałam go, koniem moich marzeń. Potężny, kary ślązak okazał się jasno gniadym małopolakiem 😉 W dodatku nasza historia nie układała się kolorowo. Mieliśmy mnóstwo problemów, moja niedostateczna wiedza na temat wychowania konia sprawiła, że narobiłam mnóstwo błędów i przepłakałam wiele nocy, mając ochotę się poddać. Ale coś mi nie pozwalało zrezygnować i walczyłam dalej.
Dzisiaj mogę powiedzieć, że wreszcie wychodzimy na prostą i zaczynamy się dogadywać. I koń, który w momencie kupna nie był koniem moich marzeń, dzisiaj jest nim w pełni. Czas pozwolił odnaleźć i wydobyć z niego cechy, które właśnie u koni szukałam. Dzisiaj w pełni szczerze mogę powiedzieć, że Pamir jest idealnym koniem dla mnie 🙂
I pomimo, że nie jest karym koniem, który miał być namiastką fryza, nie zamieniła bym go nawet na najlepiej ujeżdżonego i najpiękniejszego fryza na świecie! Dla mnie Pamir jest najpiękniejszym i najcudowniejszym koniem na kuli ziemskiej 😉 I na zawsze pozostanie numerem jeden, chociaż w planach jest i drugi koń 😉
A oto on 🙂

Jestem tu nowa ale myślę że historia mojego konia jest watra opowiedzenia...
Było tak- pracowałam w stajni( zajezdzanie koni itp, szkółka) i własciciel pewnego dnia przywiózł z Targu ze Skryszewa zabiedzonego ogiera ( NN), gryzącego i wgl nie ufającego. Po kastracji dostałam go do zajezdżenia, było cieżko ale udało się 😉 gryzł, brykał namiętnie ale skakał fenomenalnie i uwielbiał to. Okazało sie że pod szkółkę się nie nadaje ze wględu na brykanie wiec dostałam go w trening, pojechaliśmy nawet do stajni sportowej i tam pokazał co potrafi 🙂 pokochałam go jak żadnego innego 🙂
Własciciel jednak chciał go sprzedać jako że na nim nie "zarabia";/ dostałam dwa tygodnie na przyniesienie kwoty...3 dni przed terminem konia już w stajni nie było 😕 nie zdąrzyłam się nawet pożegnać  😕 i tak skończyła sie moja praca w tej stajni ale wiedziałam że nie poddam sie i go odnajde. Okazało sie że koń nikomu nie pozwala na siebie siadać, gryzie, kopie i wszyscy go zwracali, przez dwa lata nie wiedziałam gdzie jest a zwiedził chyba wszystkie stajnie i handlarzy w okolicy;/ W maju tego roku kolega powiedział ze wie gdzie jest i pojechaliśmy...Koń stał na kupie gnoju, przywiązany w stanowisku miedzy dwoma innymi końmi...nie chciał mnie ze stajni wypuścić jak do niego podeszłam...po raz pierwszy widziałam jak koń płacze...ale nie miałam pieniędzy...
W pierwszą ndz czerwca zadzwonił do mnie handlarz u którego stał, że wiezie go następnego dnia na rzeź...a ja nie miałam pieniedzy nawet na zaliczke...byłam totalnie załamana...
Następnego dnia zadzwoniła do mnie znajoma,która jest przyjaciółką żony owego handlarza że zabiera konia do siebie bo wie jak bardzo mi na nim zależy...pod warunkiem że spłace go w ciagu dwóch miesiecy wiec decyzja- jade za granice 🙂 udało się, koń jest mój 🙂
Faktem jest też niestety ze przez te dwa lata był bity i kompletnie nie ufa ludziom, gryzie...jak tylko stamtad wyjechał to rzucał się z zębami i kopytami na ludzi...Na szczęscie jest już lepiej 🙂 pracujemy Montym nad odbudowaniem zaufania i wszystko idzie ku lepszemu 🙂
Wiem że gdyby nie znajoma to by już go nie było...takze też wielkie podziękowania dla niej 🙂
Dementek   ,,On zmienił mnie..."
17 września 2013 10:01
Ze względu na to, że poprzednia właścicielka nie powiedziała całej prawdy na temat Charliego, nie jestem pewna co do jego przeszłości. Ponoć był nieudanym koniem hodowcy koni wyścigowych. Dziewczyna go odkupiła i przywiozła do siebie. Niby został ,,trochę wcześniej ujeżdżony". Patrząc na zdjęcia z jej profilu na pewnym portalu społecznościowym stwierdziłam, że to ,,trochę" było także kłamstwem. Widziałam zdjęcia z jazd na niespełna 2-letnim koniu... Szkoda, że te zdjęcia zobaczyłam po roku lub dwóch od zakupu konia...
     2 listopada 2008r. podjęliśmy decyzję, że kupujemy Charliego. Tata miał za konia zapłacić, chrzestny miał zapewnić dla niego miejsce, żywność i karmić go pod moją i taty nieobecność. 8 listopada 2008r. pojechaliśmy (ja, mama i tata) do tej dziewczyny naszą starą toyotą starlet. Było mokro, straszne błoto, pochmurnie. Poszliśmy na pastwisko, gdzie pasły się konie. Z grupy trzech ogierków wzięliśmy Charliego. Założyłam mu kantar w błękitno-granatową kratkę i ogłowie. Wsiadłam na niego i podjechałam na jego grzbiecie na podwórko przed domem dziewczyny. Z małymi problemami wprowadziliśmy go do przyczepy ,,na półtora konia" (pożyczoną od tej dziewczyny) i przywieźliśmy do chrzestnego. Po przyjeździe na miejsce był  cały mokry. Poczekałam, aż trochę ochłonął i wyprowadziłam go z przyczepy. Tata pojechał odstawić przyczepę. Ja w międzyczasie oprowadzałam konia po podwórku i po łące, na której miał chodzić. Nie chciał wejść do biegalni w stodole, ani do innego pomieszczenia, więc został na noc na łące, tak jak u poprzedniej właścicielki.

     Charli był wyjątkowym koniem. Mimo że bardzo mało (wręcz sporadycznie) na nim pojeździłam przez te lata, co go miałam, to byłam szczęśliwa. Uwielbiałam przy nim być, mówić do niego. Lubiłam sprzątać jego boks, nosić słomę, wrzucać siano do stajni, czyścić konia, jego kopyta, chodzić z nim na spacery, paść go w ręku. Charli przybiegał na zawołanie, a do taty na machnięcie ręki. Gdy przyjeżdżaliśmy, koń przybiegał do samochodu i rżał- w końcu z bagażnika tego samochodu dostawał smakołyki. Często rżał, gdy byliśmy u chrzestnego, szczególnie na mój i taty widok. Lizał nas po rękach, opierał łeb na moim ramieniu... Dzieliłam z nim swoje troski i radości. Teraz już to się skończyło...
     Lubił biegać. Sam z siebie potrafił pędzić po łące i brykać, w sadku robił slalom między drzewami, przeskakiwał krzaki porzeczek. Byłam pełna podziwu, że na swoich krzywych nogach potrafi wykonywać takie ewolucje. Czasem bałam się, żeby sobie nie zrobił krzywdy, szczególnie przy nagłych zatrzymaniach i zwrotach.
     Nawet gdy uciekł z wybiegu to łatwo było go znaleźć- najczęściej chodził po podwórku, albo szedł na ucztę do obory z bykami. Nigdy nie wszedł do paszarni! Tylko raz wyszedł dalej od domu (nie sprawdziłam, czy na końcu pastwisko jest zagrodzone). Tata zawołał konia, machnął ręką, a koń przybiegł galopem z odległej łąki.
     Uwielbiał jeść. Oprócz trawy i siana jadł kiszonkę z kukurydzy, uwielbiał sianokiszonkę z traw. Jak miał okazję, to podjadał śrutę bykom lub cielakom. Nie pogardził też preparatem mlekozastępczym dla cieląt w proszku... Chodząc w sadku, sprzątał jabłka, śliwki, agrest, porzeczki (nie wiem, czy też nie podjadał gruszek). Czasem dałam mu banana- uwielbiał je. Raz brat dał mu do zlizania odrobinę wódki (bez komentarza).

    12 lipca 2013r. chrzestny kazał mi sprzedać lub zabrać go ,,do Olsztyna" do końca lipca. Dzwoniłam do ludzi, u których wiedziałam, że miałby dobrze, ale nikt go nie chciał. Kowal oferował pensjonat za 300zł. Niestety, nie stać mnie było na tą kwotę. Zadzwoniłam do jednej z fundacji ratujących konie, ale po tym, co od nich usłyszałam, zrezygnowałam z dalszego dzwonienia. Wystawiłam ogłoszenie, ale odzew był słaby. Miałam już dzwonić do handlarza, ale kuzynka poradziła wystawić ogłoszenie jeszcze na jednej stronie. W ciągu trzech dni znalazł się nowy właściciel.
   13 września 2013r. pojechał do nowego domu. Pogoda była taka sama, jak w tamten listopadowy dzień... Założyłam mu ten sam kantar, w którym do mnie przyjechał. W przyczepie został przywiązany tym samym uwiązem, co wtedy. Gdy odjeżdżał, odwracał łeb i patrzył na mnie i tatę. Pewnie nie rozumiał, dlaczego on musi tam siedzieć, a nie może się paść na łące, gdzie przychodzili do niego jego właściciele, gdzie tata dawał mu suchy chlebek, marchewki i (po kryjomu) cukierki.

Mam nadzieję, że będzie mu dobrze u nowych właścicieli...

MiLLi   Puszo Pusz Pusz ;)
17 września 2013 15:55
Super wątek, nie widziałam go wcześniej... a już przeczytałam prawie cały 😉 Fantastyczne historie, szkoda, że były i takie które się skończyły niezbyt dobrze...
Moja historia... zaczyna się jak większość tu, czyli od zawsze marzyłam o własnym koniu, nigdy nie bawiłam się lalkami jak wszystkie dziewczynki tylko miałam farmę z konikami 😀 Oglądałam filmy o koniach, leciał wtedy "Karino" i swoje marzenia sprecyzowałam do karego konia.  Od początku... pewnego słonecznego dnia moje życie posypało się do tego stopnia że wpadłam w jakąś deprechę, nie mogłam spać jeść itp. Akurat były to długie wakacje po maturze. Na odczepnego zapisałam się na studia- matka mnie zmusiła. Poszłam na studia gdzie mieszkałam w jednym pokoju ze znajomą która miała mnie 'pilnować' co bym sobie czegoś nie zrobiła -.-'
Żeby wylecieć z uczelni trzeba na prawdę się napracować... Jakimś cudem udało mi się zaliczyć zimowy. Nikt ze mną nie gadał i wgl (też bym się bała podejść do takiej osoby jaką wtedy byłam) aż raz podeszła do mnie Anka, zaczęła gadać i gdzieś miała że ją zbywałam. Zaczęła mówić o swojej klaczy, wręcz na siłę chciała mi ją pokazać... pojechałam z nią dla świętego spokoju któregoś dnia i... zakochałam się w tym koniu. Spokojna, opanowana i umiała kilka sztuczek...
A ja od dzieciaka o koniu marzyłam... Później kolejna fala depresji, nie mogłam spać więc przeglądałam neta i tam znalazłam mojego obecnego karego. Był taki o jakim całe dzieciństwo marzyłam- kary z gwiazdką . Rano zadzwoniłam, wypytywałam o różne rzeczy sama nie wiedząc o czym gadam. Nie wiem czemu zadzwoniłam, na prawdę nie wiem bo przecież nie miałam nawet na niego kasy a rodzice? hahah, w życiu by mi nie kupili. Jeden tel. który zmienił moje życie. Nie mogłam przestać o nim myśleć, zadzwoniłam 3 dni później i powiedziałam że chcę go kupić, ale żeby dał mi 3 tyg na zorganizowanie transportu i miejsca dla konia. Jeszcze co dziwniejsze bo facet się zgodził. Musiałam wyjść z mieszkania, znaleźć pracę a na studiach miałam wszystko zawalone. Znalazłam pracę, sprzedawałam kwiatki -.-' na bazarze. W sumie dobra robota, trochę pokantowałam i w 3 tyg zbierałam całą sumę. Pracowałam, studiowałam, rysunki na zamówienie, 'czarny chleb i czarna kawa'. Deprecha jakoś przeszła, leki zaczęły wreszcie działać czy co? nie wiem. Rodzice się strasznie wkur... ojciec powiedział że nigdy w życiu. Matka stała za nim. Aż zauważyli że właśnie to że się wreszcie do czegoś zmobilizowałam pomogło mi wyjść z tej ...depresji. Pojechaliśmy po karego ok 300 km. Nie wiem z jakiego okresu były zdj z aukcji, ale chyba z tego jak jeszcze ciągnął cyca. Tydzień po przyjeździe do mnie wyglądał tak: ( <- tu w miejscu tymczasowym, na czas budowania boksu ) bo w sumie takiego go kupiłam. Letni semestr CAŁY zaliczyłam w wakacje, po przedłużałam sobie sesję z wszystkich przedmiotów, miałam papierki od psychologa, więc przedłużyli, miałam inne terminy egzaminów itd. Dzięki niemu wzięłam się w garść. I dlatego chcę dla niego jak najlepiej. I tak zaczęła się już moja przygoda z moim koniem 😉 Nie żałuję że kupiłam ogierka. Teraz jest już 2,5 letnim dużym (jeszcze) ogierem a zarazem ogromnym miśkiem. I wiem, że na lepszego konia trafić nie mogłam 😉 Niesamowicie odważny, niepłochliwy, nie ma go nawet na co odczulać bo co wezmę to przyjmuje ze spokojem. Pierwsze "siodłanie" (chciałam odczulić) - bez problemu, nawet nie drgnął ani przy wkładaniu siodła, ani przy dociąganiu popręgu. W Sylwestra  oglądał z  nami  petardy, nie boi się maszyn rolniczych, samochodów, spadających nagle foli i masy innych rzeczy.
Taki mój koński ideał i nie zamieniłabym go na żadnego innego konia na świecie, a nawet za całe stado. 😉

A tu moje porównanie 😀 
Jakieś 2 msc po kupnie <-> teraz.
Gniadata   my own true love
17 września 2013 19:57
To może i ja się z Wami podzielę historią moją i mojego podłego ogona.

Od dzieciaka ciągnęło mnie do koni. Jako mały, pięcioletni berbeć próbowałam swoich sił na kucykach podczas wyjazdów nad morze, potem kilka jazd rekreacyjnych na warszawskim Bródnie. Kilka lat przerwy, mając 11 lub 12 lat zaczęłam na nowo jazdy rekreacyjne. Pierwsza wielka miłość, skarogniady wałaszek, był dla mnie absolutnym ideałem, niestety, po dwóch latach padł. Potem, po odejściu skarego na wiecznie zielone pastwiska za ówczesnym instruktorem przeniosłam się do innej stajni, pierwsza dzierżawa, świetna, łaciata kobyła-profesor, niestety z nogami też nie pierwszej młodości.

Safonę poznałam w czerwcu 2010. Przyjechała do stajni w której dzierżawiłam łaciatą na wymianę za jakiegoś konia (bodajże), jako koń tego samego właściciela co "moja" łaciata. Ot, niskie takie, dugie jak tramwaj, gniade, trochę do araba podobne, chodzące "pięknie zaganaszowane" (teraz, wracając do tego myślami, widzę konia z uporem maniaka chowającego się za wędzidłem, sztywnego jak diabli i z odstawionym zadem). Nic szczególnego. Dodatkowo dziewczyna od początku miała "trudny charakter" - chociaż ten szalenie "trudny charakter" wynikał z lęku przed ludźmi (dziewczyna ma "zbitą" przeszłość - jednocześnie przeszłość całkowicie nieznaną, prócz tego, że urodziła się u handlarza, który kupił źrebną kobyłę), który się potęgował i potęgował, no i z tego, że potrafi być etatowo wredna - chociaż po wyeliminowaniu strachu przed człowiekiem ta jej wredota wyewoluowała bardziej w takiego łobuziaka.

Po raz pierwszy wsiadłam na nią w lipcu 2010, zsiadłam skrzywiona i ogólnie patrząca na konia spode łba - niewygodna, wylatywała do środka, na łydkę reakcja maarna, a przy tym w kłusie zapierdzielała jak miło, ja jeszcze z włączonym syndromem miszcza świata uważałam, że każdy koń ma pode mną chodzić popisowo. Ogólne zniechęcenie. Drugą szansę miałyśmy w momencie, w którym łaciata zakulała ponownie - wtedy to wsiadłam na moją gnidę po raz drugi, a potem trzeci, i czwarty. I w sumie po tych trzech jazdach już z niej nie zsiadłam (była jedna krótka przerwa, kiedy to łaciata cudownie ozdrowiała, przerwa trwała dwa dni o ile dobrze pamiętam). Za drugim razem zaskoczyło z miejsca - od razu wiedziałam że MOJA CI ONA!, że to koń o charakterze idealnym, że to koń, jakiego nigdy nie chciałam, i którego nigdy w życiu nie umiałabym oddać.

Oczywiście potem za słodko nie było, moja baba co i rusz miała pójść "na wymianę" (ówczesny właściciel jednak zmienił co do niej zdanie...). Trzy, czy cztery razy próbowali - za pierwszym razem okazało się, że "wymiana" to kulawy łach, za drugim, że "sportowy wałach" którego chciano oddać za kobyłę to zwykły rekreacyjny tuptuś o tyle tylko, że czuły na wodze, za trzecim razem to moja się nie sprawdziła (dziwne, jak jej się omyłkowo na nerki władowała paniusia lekką ręką 120 kg licząc -.-), a czwartego już nawet do końca nie pamiętam. Pamiętam, że przy każdej zmianie łaziłam, jęczałam, coby moja gadzina została ze mną - i w końcu się doczekałam.

Na wiosnę 2011 roku nadeszło najgorsze, co mogło nadejść w ówczesnej sytuacji, jednocześnie to, czego się najmniej spodziewałam. Kobyła kaszlała, z jazdy na jazdę coraz bardziej, później na pastwisku, w boksie. Po czterech miesiącach doczekałyśmy się weterynarza, diagnoza na oko: COPD, leczenie sterydami, ja zaryczana, koń ledwo dychał. Po miesiącu było już dużo, dużo lepiej, większość objawów jak ręką odjął. Do jesieni? zimy? sielanka. Potem zaczęło wszystko się walić, powodów ani przebiegu całych tych perypetii nie będę opisywać, najważniejsze jest to, że wysiadłam psychicznie, układ dzierżawy przestał mi odpowiadać, więc z rodzicami zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej. Zostawić konia, do którego przez rok zdążyłam się koszmarnie przywiązać, i szukać szczęścia gdzie indziej, czy trwać w impasie? Kupno jak dla mnie było w sferze marzeń...

Ale zgodzili się. Po pięciu latach wyczekiwania, marzeń, płaczu - zapadła decyzja, kupujemy konia. I pytanie: dychającą, mało przyszłościową Safonę, czy młodziaka, którego będę mogła ukierunkowywać jak mi się podoba? Wstyd mi się przyznać, ale wtedy skusiło mnie to drugie, szczególnie że moja baba znów zaczynała się dusić (szczęśliwie, okazało się że to tylko kaszelek który zniknął tak nagle jak się pojawił). Jednak ja już zaczęłam szukać, i jak zaczęłam szukać, tak straciłam koniutem moim zainteresowanie, no i jasno i wyraźnie powiedzieliśmy, że z dzierżawy (a właściwie półdzierżawy) od następnego miesiąca rezygnujemy. Znalazłam między innymi gniadą, czteroletnią kobyłę, którą pojechaliśmy oglądać, i tam, jak się można spodziewać, serce skradła mi siwa małopolanka, tydzień później mieliśmy oglądać ją z wetem i jakby co - brać.

Pamiętam, że to była niedziela, kiedy wsiadłam na Safonę - jak wtedy myślałam - jeden z ostatnich razów. Wsiadłam i koparę zbierałam z ziemi. Nie mówię, że mój koń był nie wiadomo jak luźny, i elastyczny, ale po tym, jak kilka razy została użyczona rekreantom - grób, mogiła, beton w pysku, zakopana, zaszarpana. Z oczu fontanna, dopiero wtedy dotarło do mnie, co robię. Zsiadłam z konia, przytuliłam najmocniej jak potrafię, wypłakałam jej w grzywę przeprosiny i, widząc rodziców wracających z terenu, poleciałam do nich i ze śmiertelną powagą powiedziałam, że Safona albo nic innego. Mama tylko się uśmiechnęła, ponoć wiedziała, że tak się to skończy 😉 Niecały tydzień później moja gadzina była już moja, i tylko moja.

Późniejsze nasze perypetie rysują się mniej więcej tak, że około roku stałyśmy w tym samym miejscu, a z początkiem września stajnię zmieniłyśmy. Różne wzloty, upadki, wszystkie nawet największe niepowodzenia utwierdzają mnie w przekonaniu, że o mało co nie popełniłam największego błędu mojego życia - bo jestem szczęśliwa, móc dzielić nawet najgorsze chwile z nią, jestem stuprocentowo pewna, że żaden inny koń, chociaż byłby najpiękniejszy i z największym potencjałem, nie dałby mi nawet jednej dziesiątej tego, co codziennie daje mi ten mały, włochaty grubas.


pierwsze zdjęcie = pierwsze zdjęcie Safony robione przeze mnie, wczesna jesień 2010,
drugie zdjęcie = zima 2010/2011
trzecie = czyli zasuwanie to, do czego koniec końców we dwie udało nam się dojść "na czuja", czyli zniszczony koń i niedoświadczony człowiek
czwarte = kucyk jakoś na przełomie lipca/sierpnia na padoku :-)

a sie rozpisałam  🙄
Gniadata, czasem ilość przechodzi w jakość 🙂 Udało ci się popełnić genialne sformułowanie: "koszmarnie przywiązana" 🤣 Oddaje istotę sprawy. Tak to już jest z naszymi obiektami koszmarnego przywiązania 😀
Gniadata   my own true love
19 września 2013 20:21
halo a no bo to było takie koszmarne przywiązanie rodem z, bo ja wiem, romantycznego horroru :P ani w te ani wewte, impas całkowity. no ale koniec końców miałyśmy swój własny happy end którego każdemu życzę 🙂
Ja zakochałam się w źrebaku jako 12-letnia dziewczynka. Zobaczyłam go jak miał 3 miesiące i nie wiem skąd, ale już wtedy wiedziałam, że to mój koń. Konie były prywatny, jeździła tam jedna dziewczyna, potem wyjechała do USA. Ja jako szalona 13-latka po 10 lekcjach w szkółce zaczęłam przychodzić do tych koni. Jeździłam na innych, a rudy dorastał. Niestety był to konik z różkami, niewychowany ogier, niebezpieczny w obejściu i z czasem było coraz gorzej. Wszyscy się go bali, bez bata strach było podejść, często zresztą obrywał, więc robiło się błędne koło. Po okolicy krążyły historie kogo to nie kopnął, kogo nie ugryzł, kogo nie pogonił. A mnie coraz bardziej do niego ciągnęło. W końcu zaczęłam ukradkiem do niego chodzić. Szybko złapaliśmy kontakt i okazało się, ze to całkiem miły konik.

Potem zapadła decyzja o zajazdce. Mieli przyjechać "ułani". Widziałam, jak się to odbywa w ich wydaniu.Nie chciałam tego dla niego i znów ukradkiem zaczęłam go lonżować, a potem wsiadłam. Mądre to to nie było, ale... Koń robił się coraz bardziej poukładany i wtedy został wypożyczony do krycia. Oczywiście na dziko. Po tygodniu pojechaliśmy go odwiedzić. Stał w ciemnej komórce w gnoju z rozwalonym okiem. Rozpłakałam się i kazałam zabierać. Wrócił. Prowadzili go na 2 lonżach w kilku chłopa. Koń nie do poznania. Znów agresja. Wszystko od nowa. Kopał, atakował ludzi, łamał płoty. Zapadła decyzja o kastracji, co miało go uspokoić.

Potem mieliśmy wiele wzlotów i upadków. Ja byłam totalnie zielona, a koń mi się trafił no delikatnie mówiąc nie najspokojniejszy. Pod siodłem też dość wesoły. Miał bardzo złą sławę w okolicy. Ale dla mnie był ideałem. Ja mogłam z nim wszystko. Mnie nigdy nie kopnął, nawet w czasach kiedy rzeczywiście rzucał się z agresją na każdego kto nie miał bata w ręku. Zawsze mu obiecywałam, ze kiedyś będzie mój.

Zła sława pozostała, mimo, że już był grzeczny. Jak aniołek. Nie do poznania. Właściwie nikt oprócz mnie na nim nie jeździł. Cześć osób traktowała go z dystansem, cześć go nie lubiła, a część pamiętając jego wybryki po prostu się bała.

Wyprowadziłam się z Łomży na studia, ale wciąż ganiałam do niego co weekend - prawie 150 km w jedną stronę. Potem moi rodzice wyprowadzili się z Łomży, wiec nie miałam już tam noclegów. Kombinowałam i jeździłam jak często mogłam. Skończyłam studia i dalej minimum dwa weekendy w miesiącu byłam u niego.

W międzyczasie właściciel koni zmarł. Końmi zaczął zajmować się jego syn, który delikatnie mówiąc nie lubił ani mnie, ani rudego. Często straszył mnie, ze go sprzeda i nie będę wiedziała gdzie i kiedy.

Któregoś dnia będąc w pracy dostałam telefon od koleżanki, że wpadła do koni i syn właściciela pochwalił się, że rudy sprzedany i jutro go zabierają. Panika. W tej samej sekundzie zadzwoniłam do żony właściciela. Potwierdziła. Powiedziałam, że chcę skorzystać z prawa pierwokupu. Zgodziła się. Tak oto po 14 latach stał się moją własnością. Nie miałam gdzie go postawić i nie bardzo było mnie stać na jego utrzymanie. Serio, po powrocie do domu, kiedy emocje opadły pomyślałam "ja pier... co ja zrobiłam..." Miałam tydzień na zabranie go ze stajni.

Zbiegiem okoliczności w tym samym tygodniu dostałam spora podwyżkę w pracy, zbiegiem okoliczności chwilę później znalazłam stajnię, gdzie zechcieli przyjąć łykacza i która kosztowała miesięcznie mniej więcej tyle ile dostałam podwyżki. Zbiegiem okoliczności znalazłam transport na szybko.

Rudy odbył swoją pierwszą w życiu podróż przyczepą. Pierwszy raz transportowałam swojego konia, jeszcze przygnieciona zamieszaniem związanym z zakupem, z szukaniem stajni na szybko, transportu na szybko. Wszedł jak stary. Jak się zatrzymywaliśmy walił kopytami i rżał. Ale uspokajał się natychmiast ja się do niego odezwałam. Umierałam ze strachu w tym samochodzie całą drogę. A on wysiadł z przyczepy, ze stoickim spokojem wszedł do stajni, do boksu. Spojrzał na mnie i powiedział, jest spoko mam siano. Po czym najspokojniej w świecie zaczął jeść.

Jestem głęboko przekonana, że jest w tym coś więcej niż zbiegi okoliczności. To, że dowiedziałam się o sprzedaży, podwyżka, stajnia. Za dużo ich było. On miał być mój, jest i pozostanie.
Skoro inni opisują swoje historię to pora i na mnie.

Siwa.
Właściwie to byłam w rozsypce, kiedy okazało się, że gniada klacz, do której miałam umowę pierwokupy zostaje za moimi plecami oferowana za wyższą kwotę i to nie jeden raz, a każdemu, kto koniarzem był i mógłby ją nabyć. Cała praca poszła do lasu, a poświęciłam kopytnemu każdą wolną chwilę po szkole jak i w dni wolne. Małe sukcesy były tymi dużymi na miarę krajowego wydarzenia, po prostu cieszyły mnie niezmiernie. Odeszłam ze stajni w bardzo kiepski humorze i z brakiem wiary w ludzi, co zostało mi do dziś, bo przecież życie uwielbia potwierdzać reguły, aby się o nich nie zapomniało. 2 lata spędziłam na tzw. wygnaniu, czytając różnorakie ogłoszenia o sprzedaży. Były takie, co mnie zaraz zainteresowały, a były i takie, które bulwersowały. Nigdy nic nie jest jednostajnie różowe, zawsze coś musi być w tonacji szarości. Problemem okazali się rodzice, którzy obiecali wspierać. To z nimi była najgorsza batalia. Nie zgadzali się na oględziny koni, nie zawozili na umówione spotkania, nie chcieli słyszeć nic, co wiązałoby się z tym stworzeniem. Ale nie poddałam się.
Pewnego dnia wybraliśmy się do hodowli koni małopolskich. Wpadł mi w oko piękny wałach, kasztan z odmianami. Niski, ale dla mnie w sam raz. Niestety, negocjacje ceny spełzły na niczym, ponieważ właścicielka myślała, że moja miłość do niego zaowocuje większą kwotą, a ja trzymałam się hardo tej, którą sobie wyznaczyłam. Także rozczarowanie trwało parę dni, aż natłok złych myśli przerwał ojciec. Był gdzieś, porozmawiał i zabrał mnie tam ze sobą. Wiedziałam, gdzie idziemy i byłam pewna, że tam nic ciekawego nie znajdziemy. Tego handlarza powinno omijać się z daleka.
Miał tylko jednego konia na sprzedaż, konkretnie dwuletnią klacz. Prezentacja wyglądała tak, że ledwo, co ją na uwiązie byli w stanie utrzymać, a ona biegała galopem w kółko rżąc niemiłosiernie do innych koni, których nie widziała. Doprawdy, nie wiedziałam, co biorę. Zaklepałam, po dwóch tygodniach ją wzięłam i oficjalnie stała się moja. Oczywiście z Alicją, piękne imię jej nadane, trzeba było od początku konsekwentnie pracować, bo kopanie z zadów miała opanowane do perfekcji, ale mimo wszystko okazała się bardzo karnym koniem i jedna lekcja wystarczyła jej na pojęcie, co robi źle i czego od niej się wymaga. Chłonęła wiedzę jak gąbka wodą. Dochodziło między nami do spięć, bo przecież w każdym związku są jakieś zgrzyty i bywały dni, że nie mogłyśmy na siebie patrzeć, ale nigdy nie chciałam oddać tej walki walkowerem. I nie oddałam.
W międzyczasie dowiedziałam się, że dla mnie miała byś swoista niespodzianka, handlarz chciał ją zajeździć w wieku dwóch lat, ale leciał wyżej niż myślał, że potrafi. Ogólnie sprzedał mi ją z racji, że sprawiała mu problemy i śmiał twierdzić, iż jest poje... No cóż, koń zapewne odwdzięczał się za traktowanie, które dalece przypominało to właściwie.
Siwa jest ze mną 2 lata. Aktualnie nie zamieniłabym jej na żadnego innego konia, znam ją na własną kieszeń. Wiem, co zrobi w danym momencie i jak należy samej zareagować. Rozpoznaje oznaki osobliwego dyskomfortu, a także wiele innych subtelnych sygnałów. Pod siodłem to koń anioł, cierpliwa, pojętna, nieco leniwa i wymagająca rozbujania, ale i tak jest to dla mnie zaletą aniżeli wadą. Mój tata kocha ją miłością wielką, ona już go mnie, ale przynajmniej zachowuje się przy tym jak prawdziwa dama z własnym zdaniem.
Reasumując, koń od handlarza na wariackich papierach przez pryzmat głupiego serca, ale zakup okazał się strzałem w dziesiątkę.

Eufona
Ogłoszenie widniało na forum od jakiegoś czasu, miejscowość kusiła. No cóż, niedaleko mnie i rowerem mogłabym podjechać. Postanowiłam, że spróbuje. Dojechałam pod wskazany adres i zajęłam się koniem z ziemi, co by dowiedzieć się paru istotnych rzeczy jak np. sztuki chodzenia na uwązie, czy klacz rzeczywiście ją pojęła. Wszystko z dołu wyglądało obiecująco, chociaż gniada sygnalizowała, że jest koniem wycofanym i ździebko nieufnym. Nic trudnego - pomyślałam, poświęcę jej swój czas i na pewno się dogadamy. Och, czemu pytania o przeszłość bywają pozostawione bez odpowiedzi?
Ciekawość bywa zwodnicza, aczkolwiek musiałam wiedzieć i się dowiedziałam. Nie ukrywam, że znowuż nie było to to, czego się spodziewałam. Przykro jest słuchać przeszłości konia, który w swoim życiu nie zaznał niczego dobrego. Zatem uświadomiona, iż wcale nie czeka mnie tak proste zadanie jak mi się uprzednio zdawało, dałam jej spokój. Parę miesięcy aklimatyzacji i poznania człowieka z tzw. doskoku, który pozwolił jej otworzyć się na mnie przez postrzeganie jako coś przyjemnego, konkretnie jedzenie i brak jakichkolwiek większych oczekiwań. Tutaj siwa mi bardzo pomogła, ponieważ gniada kopiowała jej zachowanie względem ludzi i dostosowywała się, a wszystko dobywało się w pozytywnej atmosferze i samych relacjach. Obie szłyśmy do przodu.
Aktualnie Eufony także nie zamieniłabym na innego konia, pomimo że ona miewa swój świat i swoje zabawki, ale ja już je znam i wiem jak reagować. Nie nadaje się ona dla osoby niedoświadczonej, przy czym ona sama obcych nie lubi i zamyka się w sobie. Na grzbiet pozwoliłaby wejść, ale tylko tyle, reszta jazdy odbywałaby się w dzikim galopie. Zdałam sobie sprawę, że poznanie historii konia od podszewki daje odpowiedzi na bardzo wiele pytań i nagle wiem już jak mam postąpić, a problem znika. Taka lekcja na przyszłość.

Historie w skrócie. Ale mimo wszystko zaistniały w tym temacie.
efeemeryda   no fate but what we make.
08 lutego 2017 12:04
pozwolę sobie podbić nieco wątek bo Wasze historie są cudowne  😍
może ktoś jeszcze zdecyduję się opisać własną ?  👀
lusia722   poskramiacz dzikich mustangów i jednorożców
08 lutego 2017 16:19
efeemeryda zapomniałam już, że taki wątek był 😜
Czytam od początku...u części się pozmieniało. Może jakieś aktualizacje?
To może ja? 🙂 Długie to będzie, bo ogólnie moje całe życie, pomimo, że krótkie, jest burzliwe...

      Jeździłam konno od około 2 lat, miałam lat 11. W domu się nie przelewało, warunki w domu były jakie były, do tego mój ojciec wiecznie mnie gnębił, rówieśnicy odrzucali z jego powodu (często pokazywał się na zebraniach we wsi, wymądrzał się, chociaż g... wiedział, ludzie ze wsi go nie lubili, wręcz ich wkurzał - w domu rozmawiali oczywiście o zebraniach, i że ten XYZ to jest dziwny jakiś, głupi, przemądrzały itd. - dzieci to słyszały, no i doszło do tego, że rodzice mówili moim rówieśnikom, że mają się ze mną nie zadawać, bo skoro ojciec taki, to i córka nie lepsza - nie ważne, że już wtedy darzyłam go tylko i wyłącznie nienawiścią i lękiem)...
      Mama widziała, że zaczyna mnie to wszystko przerastać, że jestem o krok od zapadnięcia na depresję, że już się nie śmieję, że nie chcę spacerować (co było zawsze moją metodą na nerwy, bo lasy u mnie piękne i ciche), że wszystko zaczyna być mi obojętne... Ale za to nigdy nie miałam problemów z nauką, więc pod koniec roku szkolnego, przyniosłam świadectwo z czerwonym paskiem, które i tak mnie nie obchodziło już w tamtym momencie, za to miałam niezłego doła, bo wiedziałam, że dzieciaki jadące na trójach w nagrodę od rodziców jeżdżą na wakacje itd, a ja jak zwykle spędzę lato w mojej samotni (gospodarstwo w lesie, na kolonii wsi) i to na tyle. Jakież było moje zdziwienie, gdy wróciłam do domu, mama siedziała przy laptopie w Internecie (naprawdę, ludzie, szok, moja mama wtedy miała około 47 lat, więc miała i nadal ma prawo nowinek technicznych nie ogarniać, nienawidziła korzystania z komputera!!). Przeglądała ogłoszenia na Stadninach. pl i innych takich. Nie wiedziałam, czego szuka, i po raz pierwszy mnie od dłuższego czasu coś zainteresowało. Czego ona szuka? Jakieś 20 minut później wszystko się wyjaśniło, kiedy poprosiła mnie o wykasowanie historii w przeglądarce. W tajemnicy przed ojcem, szukała miejsca, gdzie mogłaby pojechać pracować, a w zamian ja bym miała wakacje.
      I znalazła. 3 godziny później, byłyśmy już w drodze, pierwszy raz od dłuższego czasu obudziły się we mnie jakieś uczucia, wyczekiwanie, ciekawość, radość - zawsze lubiłam się uczyć nowych rzeczy, niekoniecznie związanych ze szkołą, a widzenie, jak działa stajnia od kuchni, widziałam jako super możliwość i szansę!

      Dojechałyśmy na miejsce, zostałyśmy miło przyjęte, mama została oprowadzona wraz ze mną po gospodarstwie, poznałam instruktorki, parę koni ze stada... Dni zaczęły lecieć, każdą wolną chwilę spędzałam na pastwiskach i w stajni, obserwowałam konie, pomagałam stajennemu (bardzo miły i uczynny facet, pracowity, sumienny, niepijący, ale co trzeba przyznać, dosyć wolno myślący, przez co zbierał burę od właścicieli... Ale za to świetnie sobie radził z końmi! Dużo się od niego nauczyłam, niestety po miesiącu rzucił robotę i wyjechał za granicę, ale do tej pory jestem mu wdzięczna, za to, czego mnie nauczył 🙂 ), instruktorkom, w sumie pracowałyśmy obie z mamą, i to mi się niesamowicie podobało.
      Z racji tego, że jestem kurduplem, instruktorka zdecydowała 2-3 dnia pobytu tam, że mam jeździć na małym, młodym, bo ledwo 3 letnim hucule, bo na wielkich koniach sobie radziłam, ale było to uciążliwe (same siodłanie - zawsze musiałam kogoś prosić, żeby włożył na konia siodło, bo nie chciałam mu rzucać go na grzbiet, a żeby je prawidłowo położyć na grzbiecie - nie sięgałam, nawet ze schodków 😀 ). No ok. Wiedziałam o którego chodzi, bo dzięki stajennemu poznałam wszystkie konie, wraz z podstawowymi informacjami, np. ile jedzenia mają dostawać, który brudzi najgorzej w boksie, albo ciąga ludzi na uwiązie z miłą chęcią, a który lubi drapanko po szyjce, a który po klacie itd, zanim miałam okazję na nie wsiąść. No taki mały, niepozorny, gniady, denerwujący, bo przy czyszczeniu i siodłaniu kręcił się od prawej do lewej strony koniowiązu i odwrotnie, był członkiem "Pastwiskowego gangu uciekaczy" wraz z trójką młodych klaczy, wiecznie spierniczały i trzeba było ich szukać po wsi i lasach, do tego potrafił przeciągnąć ludzi za sobą na uwiązie, od koniowiązu na pastwisko/do stajni, mistrz uciekinierstwa z boksu, straty jakie powodował uszczuplaniem zapasów marchwi i suchego chleba już przestano liczyć...

    Jednym słowem, bezczelna, mała, zadziorna menda. No i trafił swój na swego. Pomimo jego karygodnego zachowania i braku wychowania, skubaniec mi się spodobał. Miałam dziwne wrażenie, że tak naprawdę jesteśmy tacy sami - był zwykle na uboczu, buntował się, jak ktoś mu coś narzucał, zamiast go poprosić, silny charakter, samodzielny, czasem aż za bardzo, ale za to szybko uczący się, jak ktoś miał odpowiednie podejście... No i właśnie ten koń, tak mnie zaintrygował, tak zachciałam z nim przebywać, najlepiej tylko z nim, szukałam na niego sposobu, jak spowodować, żeby był na tyle miły stać grzecznie jak go czeszę, czyszczę kopyta czy siodłam, jak spowodować, żeby nie ciągnął na placu do bramki itd. i to mi oddało w swój sposób tą radochę życia, którą miałam wcześniej. Zaczęłam z nim "pracować" na czuja, bo w stajni raczej było podejście "on tak ma", nikt nie miał czasu pracować z końmi, miały na siebie zarabiać, było ich dużo, a tylko dwie instruktorki...
     
      Oczywiście mama to zauważyła, z instruktorkami wymyśliły plan,  w końcu lipiec, moje 12 urodziny, skoro się z nim dogaduję, siedzę na koniu, nie spadam (w tym miejscu w którym jestem teraz, nie zaryzykuję stwierdzenia, że siedziałam poprawnie... co to, to nie, tragedia jakaś, ale wiadomo jak to jest w rekreacjach niektórych...), to pojadę na nim w pierwszy teren, mama też chciała jechać, bo też jeździ, ale znacznie mniej intensywnie, bo miała zmiażdżoną nogę w dzieciństwie i jej do tej pory dokucza, za to jest "naturalnym talentem", nie idzie się o coś przyczepić, jak się wie, ile razy siedziała na koniach w każdym razie, jeździła już wtedy spokojnie w 3 chodach, jakieś małe podskoki też były. Normalnie wyczyściłam, osiodłałam... ale nikt nie otwiera bramki na pastwisko, przez które trzeba było przejść do placu. Co jest? Instruktorki z uśmiechem (kiepsko ukrywanym, pod "maską powagi" 😀 ) stwierdziły, że jedziemy w teren, co się będziemy na placu kisić. Mało nie spadłam z konia w stój, z radości. No i okazało się, że ten mały gnojek, też się odstresowuje w lesie, gdzie niby więcej straszaków można spotkać. W terenie było względem placu - niebo, a ziemia.
I tak prawie 2 miesiące spędziłam z nim, opiekując się, jeżdżąc, ucząc go na czuja cywilizowanego zachowania - i przysięgając sobie, że choćby na jego emeryturę, ale go kiedyś odkupię. I będzie mój, najmojszy.

      Ale skończyły się wakacje, trzeba było wracać do szarej rzeczywistości. Całą drogę do domu przepłakałam, pomimo, że starałam się opanować, żeby nie zrobić przykrości mamie, która naprawdę zrobiła co mogła i umożliwiła mi odzyskanie radości z życia na chociaż 2 miesiące.
Szara rzeczywistość przytłoczyła mnie jeszcze bardziej, niż przedtem, bo wakacje przypomniały mi, że jednak w życiu może być dobrze, no i nie było tam ojca, ani rówieśników z wioski, a ludzie których poznałam dopiero w wakacje, nie traktowali mnie przez pryzmat tego, co mówią rodzice, czy jaki jest ojciec, a po prostu adekwatnie do tego, jaka jestem JA. I okazało się, że jednak mogę być lubiana, przynależeć do grupy. No i cały czas myślałam o tym małym, gniadym hucule. Śniłam o nim, rysowałam go, pisałam o nim wiersze, marzyłam o przejażdżkach po "moich" ścieżkach w lesie...

      Niecały rok później, przed wakacjami, zadzwonił telefon mojej mamy. Jest na sprzedaż, jak nie wy, to kto inny. W międzyczasie mama sprzedała część ziemi, bo nie mogła znaleźć pracy (wszystko fajnie, ale szukamy kogoś młodszego  😵 ), ojciec się do szukania pracy nie kwapił, zostało jej jeszcze paręnaście tysięcy, znalazła pracę, więc te pieniądze leżały odłożone, i pojawił się z tej samej stajni roczniak, ogierek, też hucuł, dla którego szukaliśmy towarzystwa (ogierek był zapłatą za wykonanie jednej usługi w tej stajni miesiąc wcześniej - już wtedy nie mieli pieniędzy...). Padłam przed mamą na kolana (co było do mnie niepodobne, zwykle rozmawiałam z nią normalnie, obie przytaczałyśmy racjonalne argumenty, dyskutowałyśmy jak ludzie), i błagałam, żeby go wziąć, bo i tak szukamy kogoś do towarzystwa dla młodego, a to jest TEN KOŃ!.

    No i parę dni później do mnie przyjechał.

    Potem było zderzenie z rzeczywistością. Koń młody, zepsuty po rekreacji, i młoda, niezbyt doświadczona amazonka. Wszyscy wiemy, że to nie jest najlepsze połączenie. A jednak nam się udało, ale tylko dlatego, że w odpowiednim czasie, udało mi się przez totalny przypadek poznać odpowiedniego człowieka, który zobaczył we mnie i w gniadym hucule parę koń-jeździec, które szkolił wcześniej, do tego zachowanie i charakter gniadego pasował do jego ukochanego konia, po którego odejściu się zbierał, też hucuła. Widząc, jaka zdeterminowana jestem, jaka bezradna, i że po prostu uparłam się, że się z koniem dogadam, zdecydował się szkolić mnie za darmo, tym bardziej, że miałam do niego 3 kilometry drogi przez las, więc nie musiałam z koniem być w jego stajni. Dogadaliśmy się w taki sposób, że przyjeżdżałam do niego w weekendy do stajni, ćwiczył z nami, pokazywał, uczył i zadawał "pracę domową" - zestaw ćwiczeń lub jedno ćwiczenie do przepracowania w tygodniu, a w następny weekend robił nam "sprawdzian" z tego, co zadał. Szło coraz lepiej, koń stał się naprawdę bezpiecznym towarzyszem wypraw terenowych i jazd na placu, oraz w obejściu, ja poprawiłam swój dosiad dość diametralnie, patrząc na to, że współpracowaliśmy około roku z tym człowiekiem. W wakacje pomagałam przy organizowanych przez niego obozach dla młodzieży i dzieci, pod jego nieobecność zajeżdżałam rowerem lub konno do stajni i opiekowałam się końmi, w razie jego choroby miał kogoś, kto ogarnie konie rano, popołudniu i wieczorem, gdy ukradziono mu zapas siana, w ciągu godziny zorganizowałam mu pełną przyczepę końską kostek na szybko, i dostawców na przyszłość itd. Potem wyniósł się z mojego rejonu, bo skończyła mu się dzierżawa terenu, a okazało się, że siano znikało przez pracowników dzierżawiącego mu teren... Ale na odchodne powiedział, że nic więcej nie jest w stanie nas nauczyć, czas na zmianę osoby prowadzącej nas, bo odwaliliśmy kawał dobrej roboty i "uczeń przerósł mistrza".
      Miałam wtedy 15 lat. Rok później zdecydowałyśmy się z mamą na ucieczkę z jej domu, bo sytuacja była już naprawdę chora, łącznie z tym, że ojciec za wzięcie kostki siana dla gniadego, chciał połamać mi obie ręce, bo uważał, że on za nie zapłacił (co nie było prawdą...). Akurat zbliżały się wakacje. Przeniosłam się z Gniadym do zaprzyjaźnionej hodowli koni huculskich. Mama wyjechała do Niemiec, bo była coraz starsza i coraz ciężej było jej znaleźć i utrzymać pracę u nas (jak przychodziły cięcia w personelu, szła jako pierwsza do wylania, bo najstarsza z załogi, matka, a że miała tylko zatrudnienie na śmieciówkach, to niewiele można było zrobić - na jej miejsce przychodzili młodzi, bezdzietni...).

      Od tego czasu tułaliśmy się po znajomych, gdzie wstawiałam gniadego, mi mama wynajęła mieszkanie w mieście, bo dojazd z hodowli był do szkoły kiepski, i naraziłabym się na nieobecności i zaległości w materiale, a szłam do technikum. Tak się przebujałam ponad 2 lata, widząc konia w weekendy, bo w tygodniu było ciężko dojechać (nie jeździły tam autobusy/pociągi itd, więc zostawał rower albo na piechotę - 11 km a dni krótkie, do tego często 8 lekcji w szkole...). W tygodniu jeździłam tylko, jak miałam do 5 lekcji dziennie, albo odwoływano lekcje ze względu na chorobę nauczyciela, ktoś jechał akurat w odwiedziny do rodziny i mogłam się zabrać itd. Ale koń za to miał sporo towarzystwa, i jedynie przytył sporo z braku pracy, no i wiedziałam, że mój ojciec nie zrobi mu krzywdy pod moją nieobecność. 

      Później z braku pieniędzy, bo mama w Niemczech została oszukana przez pracodawcę, nie wypłacił jej pensji, została z niczym, zaciągnęłam dług u znajomej za pensjonat konia... Spory dług.  Wyjechałam do Niemiec do pracy, jak tylko mama zatrudniła się w innym miejscu i miała pewną robotę, pojechałam do niej. Przepracowałam na obczyźnie 10 miesięcy, przerwałam szkołę, konia na oczy nie widziałam.

      2 miesiące temu wróciłam, wpadłam do gospodarstwa z Narzeczonym, który po drodze pojawił się w moim życiu i jest cudownym facetem, do tego zaprzyjaźnił się z gniadym, i broni mnie przed ojcem, który jeszcze z nami mieszka (toczy się sprawa o eksmisję, ojciec ogarną sobie babę, która go utrzymuje, płaci za adwokata itd., więc właśnie walczymy podczas sprawy majątkowej, w którą włączył też konie, i uważa, że one mu się należą - gdzie gniady jest z pieniędzy mamy, a młodego dał mi w prezencie - a w sumie nie miał co z nim zrobić, kupić nikt by go nie chciał, a poza tym uznał to za super pomysł na uziemienie nas w domu..., o czym nie pamięta, albo nie chce pamiętać... Oba konie są w papierach na mnie, były na mamę, do momentu ukończenia przeze mnie 18 lat,  mam umowę między mną a mamą, że odkupiłam je za symboliczną kwotę, bo nie chciałam, żeby po prostu je na mnie przepisała od tak.).

      Gniady właśnie z tego co widzę, wpiernicza siano z siatki pod stajnią, ma pokrywę śniegu na grzbiecie, do tego wygląda jak futrzasty misiek, ale już nie jest otyły, jest bezpieczny w obsłudze i mogę spokojnie na nim jeździć bez buntów.
      Mam niespełna 20 lat, koń ma lat niespełna 11. Znamy się od prawie 8 lat, z czego od 7 jest mój. Żaden koń, nie nauczył mnie tak wiele jak on. I żaden koń tak wiele ze mną nie przeszedł. Ani nie uchronił mnie przed stoczeniem się na samo dno, tak jak on. Popełniliśmy mnóstwo błędów, między innymi tak naprawdę racjonalnie patrząc, wtedy nie powinnam mieć koni. Teraz w sumie też nie. Ale gdyby nie koń, nie miałabym w wieku 13 lat po co żyć. A tak, koń stał się moim motorkiem napędowym w życiu, a i wymusił we mnie wyrobienie w sobie cech,  które w życiu się przydają, a do tego jest świetnym "psychoterapeutą", bo zawsze mogę się do niego wycofać, a wypraktykowałam przy nim takie wyciszanie złych emocji, że wracam jak nowo narodzona, nawet po ostrych kłótniach albo traumatycznych wydarzeniach. Spodziewam się, że zaraz ktoś najedzie na nieodpowiedzialność rodziców, na to, że ktoś zaraz powie, że wszystko było na opak. Ale to przeżyłam, to mnie wzmocniło, a koń ma się dobrze, a na pewno lepiej, niż jakby tkwił ciągle w rekreacji, zszarpany, skopany niezrozumiany i niewychowywany. Bo przynajmniej teraz, mogę mu zapewniać to, na co sobie zasłużył przez całe nasze wspólne życie, a każdy błędy popełnia. Wybaczcie, że takie długie, ale tak się zbierałam i zbierałam do napisania tutaj, i jakoś tak wyszło...

Edit. Na prośbę Halo porobiłam akapity, bo faktycznie szło się pogubić w historii. Dziękuję za zwrócenie uwagi i przepraszam, że nie pomyślałam o tym wcześniej  :kwiatek:
Wikusiowata Twarda Sztuka z Ciebie . Nie zazdroszczę przeżyć ale Ciebie i Twoją Mamę podziwiam. Powodzenia  💘 Teraz już tylko będzie lepiej .
Aby odpisać w tym wątku, Zaloguj się