Ja puchnę z dumy, bo pojechałam na moim koniu w teren. Bo zaczął dręczyć mnie okropny strach, który siedzi we mnie od zawsze, a powiększył się jeszcze od gleby w terenie i pękniętej kostki. Dałabym sobie spokój - w końcu nie każdy musi być dobrym jeźdźcem, ale jakoś drażniło mnie to, że przed snem wyobrażam sobie, jak galopuję na Egonie po leśnej ścieżce, drażniła mnie świadomość, że to tylko fantazja, że nigdy tego nie zrobię, bo ja się przecież boję. Drażniło mnie to, że próbuję dłubać sobie coś na maneżu i po 3 jeździe z kolei miałam świadomość, jak bardzo przydałby się mu teren, choćby nawet stępem, lub poćwiczenie ujeżdżenia w lesie. Drażniły mnie docinki osoby, która jest jednym z moich jeździeckich autorytetów (nie twierdzę, że nie ma w tym słuszności) - że nie będę dobrze jeździć (rozluźniona), jeśli nie będę jeździć w teren. Zaczęłam marzyć o tym, że jadę i zrzucam z siebie strach, jak koń otrząsający się, i że ten strach odlatuje w powietrze, zostaje z tyłu - taka wizualizacja, ale wiecie co - ja na prawdę tak zrobiłam. Po prostu pojechałam i zrzuciłam z siebie dodatkowe, zupełnie niepotrzebne, cholernie ciężkie nakrycie, jak kurtkę, w której było mi za ciepło i za duszno. Oczywiście nie był to dziki teren - po prostu kilka zakłusowań i zagalopowań po kilkadziesiąt metrów, wróciłam po godzinie. Unoszę się conajmniej pół metra nad ziemią 😀