Nic mi nie wychodzi!!! czyli dla "zdołowanych"

Gillian   four letter word
05 sierpnia 2011 22:59
no ba, Strzeszyn zawsze po drodze 🙂
ciulowo z tym personelem, mam nadzieję że szybko się znajdzie ktoś nowy :/ a jak idzie budowanie? do przodu? boks gościnny dla Kudłatego został ujęty w planie zagospodarowania? 🙂
o kurde, zróbmy jakiegoś meetinga integracyjnego fajnego! po środku drogi? 😀 co wypada u mnie akurat hehehehe  🥂

u mnie, u mnie, miejsce w chacie znajdę na nocleg jakby co. Całe 30kilka metrów podłóg. hehehe.  🥂 🥂 🥂
Gillian   four letter word
05 sierpnia 2011 23:16
ja tam jestem za 😉 jak się bawić to się bawić, drzwi wywalić nowe wstawić 😀
Ostatnio super nam szło ,120 cm bez problemów skakał i co d.... teraz chłopak na chorobowe idzie ,ciekawe na jak długo . Na dodatek będę miała konia oszpeconego ,mam nadziej że wet się postara i zszyje go dobrze .
Pauli   Święty bałagan, błogosławiony zamęt...
17 sierpnia 2011 22:27
monia
Brzmi nieciekawie... Co się stało?


U mnie sierpień rysuje się do tej pory w czarnych barwach...
Nasilające się objawy choroby psa i w końcu trudna decyzja o jego uśpieniu. Nie potrafię się z tym pogodzić, chociaż wiem, że to jedyne co mogliśmy zrobić 🙁 Chodzę po domu i zerkam w miejsca, gdzie najbardziej lubił przebywać i nie wierzę, że już go tam nie zobaczę 🙁

Na domiar złego przeboje mojego brata ze złamaną w nadgarstku ręką, cała noc w szpitalu i niepewność, co lekarze postanowią. Póki co skończyło się bez śrub, mam nadzieję, że będzie tylko lepiej.

W domu panuje dość ciężka atmosfera, wszyscy są bez humoru 🙁

Liczę po cichu na to, że limit pecha został już wyczerpany a moje plany na końcówkę miesiąca nie legną nagle w gruzach i doczekam się rekompensaty za beznadziejne wakacje...
Jest tak źle, tak okropnie źle, że tego nie da się opisać. Nie wiem czy mam na tyle odwagi żeby zerwać z jeździectwem, ale spróbować można. (Raz już się udało, to że wróciłam to istny przypadek i chyba należało nie wracać) (nie pomyliłam wątków, tylko jedno zdanie tak sobie wtrąciłam) Inni do czegoś dochodzą, idzie im coraz lepiej, aż miło popatrzeć. Ja stoję w cholernym jednym punkcie. Trenera nie mam i nie mam jak mieć ( Nie wiem po co to napisałam, może tak fajnie brzmiało-trener-tak profesjonalnie), instruktora w sumie również, jeżdżę na koniach bezproblemowych (Przepraszam: obijam grzbiety koniom bezproblemowym), a jeśli konie są już problemowe to dzięki mnie (Taaak jestem z siebie niesamowicie, niezaprzeczalnie) dumna. Mój dosiad, to nie jest dosiad, bo moja jazda przypomina usilne trzymanie się na koniu, a patrząc jak jeżdżę można znakomicie nauczyć się: Jakich błędów dosiadowych się wystrzegać! Jak fajnie rozluźnię się w galopie i miednica będzie mi odpowiedni pracować, to znowu źle cofnę bark w zakręcie. Jestem niesamowitym jeździeckim tchórzem, każda jazda to są dla mnie nerwy. Jeśli dla konia jest nieodpowiednia jedna ze stron, to ją zmieniam. Zapytacie dlaczego? Bo jestem p...... (kulturalnie: nienormalna). Co z tego, że naczytam się miliardy książek, bez trenera nic nie poprawie. A nie ma najmniejszej możliwości, żebym taką możliwość dostała (Jakie logiczne zdanie). Jeżdżę (aktualnie codziennie) bo sobie wmówiłam, że może to coś da. Jednak ile można próbować poprawiać dosiad w galopie, skoro nie potrafię go naprawić. Jak jeżdżę, albo oglądam filmiki z jazdy to mam ogromną ochotę się rozpłakać . Wiem co robię źle, doskonale wiem,  bo źle robię wszystko. Żal mi koni na których jeżdżę dlatego chcę zrezygnować. Oczywiście, że mogę pozostać w punkcie którym jestem, jeździć sobie lajtowo na oklep, czasami pogalopować, nie przejmować się, jeździć w same tereny, dla przyjemności, robić dalej co to robię i jarać się jakim to jestem ,,miszczem" jeździectwa zza stodoły. Ja tak jednak nie potrafię. Jak coś robię to muszę robić to dobrze. Konia swojego nie mam i nigdy nie miałam (I dzięki Bogu). Chciałabym do czegoś w końcu dojść, a na razie czuję, że się zatrzymałam. Generalnie lubię z czegoś rezygnować i walczyć nie potrafię, tak więc chyba czas przenieść się do wątku: Koniec z jeździectwem.
florcia9   "Amicus optima vitae possessio"
25 sierpnia 2011 23:48
A ja nie potrafię zostawić przeszłości za sobą...
Rok temu "straciłam" kobyłkę, tego jedynego konia - największą miłość w moim życiu. Koń nie był mój, pracowałam dla właściciela w zamian za Jej "nietykalność", tak więc konia traktowałam jak swojego i w sumie tak też było, nielicząc papierka... Koń po ciężkiej przeszłości, praktycznie 2 letni dzikus atakujący kopytami i zębami. Konine sama oswajałam, potem zajeździłam i naprawdę się zaprzyjaźniłyśmy, do tego stopnia że brałam ją na wycieczki w teren gdzie bawiłyśmy się w berka itp. - nigdy nie przeszło mi nawet przez myśl aby kobyła mogła się ode mnie oddalić samowolnie (trzymanie jaj na uwięzi mijało się z celem). Byłam też jedyną osobą której koń ufał - tyle że ufał bez granic, zaś nikomu innemu nie pozwalał na bliższy kontakt...Właściciel po 2 latach zachował się jak ostatni cham. Sprzedał konia, przez tydzień nie powiedział mi o tym fakcie, ba w dzień przyjazdu po konia nie raczył mi tego powiedzieć, wyjechał o 17, pare minut później jego syn powiedział mi że koń o 19 wyjeżdża. Konia pomimo skrajnego załamania władowałam do przyczepy i porozmawiałam z nowym właścicielem, a w sumie to wydukałam coś przez łzy. Powiedział mi gdzie koń będzie stał itp. Zaraz po wyjeździe konia spakowałam wszystko wsiadłam w samochód i wyjechałam również nie informując nikogo, że już więcej mnie nie zobaczą, bo niby czemu ja miałam być miła, skoro spotkałam się z czymś takim...
Następne 76h spędziłam w łóżku, w ciemnym pokoju, rycząc... Nie spałam, nie jadłam, nie piłam, tylko leżałam i ryczałam, wspominając chwile z Nią spędzone.
Po 3 dniach byłam w stanie wsiąść do samochodu i pojechać ją zobaczyć - to co zobaczyłam dobiło mnie jeszcze bardziej - koń stojący w jakiejś budzie, na gnoju a nadodatek dostający jakieś ścierwo do żarcia, oczywiści u handlarza (U poprzedniego właściciela luksusów nie miała, ale bez przesady). Pierwsze co to facet mi się spytał "co ona ma z Tą głową" - chodziło o przyjęcie wędzidła, co robiła zawsze idealnie, poszłam sprawdzić... Kiedy ją zobaczyłam potok łez znów popłynął, a koń wtulił we mnie pysk wraz z tymi "nieznajomo" smutnymi oczami... Ale kiedy zobaczyła ogłowie - o zgrozo - zadębowała tak że przywaliła z bańki w sufit - oczywiście dowiedziałam się później że jeździły na niej wiejskie dzieciaki (To był koń jednego jeźdzca i dziwie sie, że w ogóle pozwoliła tym dzieciakom na siebie usiąść), które zachwycały się nad tym jaki ten konik wrażliwy na łydki i wędzidło - ponoć jak chcieli ją zatrzymać (ze stępa) to koń zaczął kłusować do tyłu - nic dziwnego jeśli zaczepili wrażliwej kobyłce kotwice w pysku.
Postanowiłam dogadać się z facetem, zaczęłam do niego przyjeżdżać, uczyć dzieciaki ze wsi jeździć na innym koniu, układałam mu drugą kobyłkę, robiłam kopyta wszystkim jego koniom i ogółem czego dusza zapragnie - wszystko tylko za to żeby nie tykał "mojej" kobyłki, na której sama jeździłam (również po to aby dzieci ze wsi się na nią nie pchały). Facet koniecznie chciał ją zaźrebić czego namiętnie mu odradzałam (ze względu na psychikę tej 4-latki), chciał ją też wziąść do bryczki, a była to bardzo drobna sp, mierząca z 150cm, na szczęście od tego też go odwiodłam.
Ale niestety nie da się chronić konia wiecznie, pewnego dnia nie wytrzymałam, do kolesia nie docierały delikatne sugestje co do warunków trzymania koni, a ja najzwyczajniej w świecie nie mogłam na to patrzeć. Doszło do ostrej wymiany zdań - chciałam rozstać się po Bożemu, bez ogromnych zgrzytów (aby wiedzieć co się z koniem dzieje), ale on nie miał na to ochoty - na dodatek znając moje uczucie do konia straszył mnie rzeźnią (nawet pokusił się o podanie terminu wyjazdu konia na ubój) - oczywiście miało to na celu tylko i wyłącznie uprzykrzenie mi życia - bo koń warty 3xwięcej niż jego cena rzeźna, na dodatek oznajmił mi, że "wczoraj" zaźrebił ją na dziko ogierem sąsiada.
Miesiąc później sprzedał ją - nie mam pojęcia do kąd a on jest ostatnią osobą, która ułatwiłaby mi odnalezienie jej...

Ogółem nie chodzi mi o tą "ckliwą" historyjkę - poprostu musiałam gdzieś to wylać i przepraszam za to.
Chodzi o to, że kompletnie nie potrafię sobie poradzić z przeszłością, od tego czasu minął już rok. Ja pomimo głębokich rozważań nie zaprzestałam jeździć. Ale zajęłam się tym z innej strony, nie bawię się już w żadne układy i układziki, zaczęłam poprostu jeździć "zawodowo" (za pieniądze) z małymi wyjątkami. Przestałam się związywać z końmi i nie żywię już do nich takich uczuć. Owszem lubię to co robię, ale kiedyś powiernikiem wszystkich moich problemów były konie, teraz są oderwaniem się od rzeczywistości, konie są, lubię je, lubię z nimi pracować i przebywać, ale nigdy więcej nie doznałam tak głębokiego uczucia do konia jak względem tamtej kobyłki. Cholernie za Nią tęsknię i nie mogę pogodzić się z jej utratą, to nadal strasznie boli, najbardziej boli to, że nie wiem gdzie Ona jest i czy jest jej tam dobrze. Co więcej nie chcę już nic więcej czuć do cudzych koni, bo wiem jak boli utrata takiego przyjaciela, wcześniej było dużo koni z którymi byłam zżyta, lecz żadnego nie kochałam całym sercem i to tak mocno...
A teraz leżę i po raz 17 słucham "Bo to co dla mnie miało sens odeszło razem z Tobą" i rycze jak bóbr (więc przepraszam za wszystkie błędy), nikomu nigdy nie życzę takiej utraty - nie sądziłam że po takim czasie to wszystko może tak cholernie boleć...
Chciałabym zmienić bieg rzeczy i nigdy nie poznać tego konia - życie byłoby dużo łatwiejsze, bo KAŻDEGO dnia wspominam to wszystko i martwię się o to czy jej życie jakoś się ułożyło...
florcia9, a myślałaś o... fachowej pomocy terapeutycznej? Po dużych traumach to podobno nie od rzeczy, nawet ze wspomaganiem farmakologicznym.
florcia9 mega przykre, wspolczuje bardzo i niestety rozumiem co to znaczy... To o czym mowi halo jest nieglupim pomysłem, ja miotajac sie przez dwa lata sama, bez pomocy, obecnie nie jezdze juz wcale bo nie widze sensu. A tez umierało powoli. Szkoda by było zebys oprocz konia straciła tez całe jeździectwo, za jakis czas, a tak niestety moze byc..  🙁
dragonnia   "Coś się kończy, coś się zaczyna..."
26 sierpnia 2011 07:52
Ja po rozstaniu z Darcią do dziś nie wsiadłam na żadnego konia. Boli... chociaż to już prawie 2 lata.
Anderia   Całe życie gniade
08 września 2011 19:58
Dziś dowiedziałam się o kolejnych rewelacjach związanych z chorym układem "dzierżawy", w jaki się wpakowałam, naprawdę wierzyć mi się nie chce że takie tumany (tak, tumany, a nie ludzie!) naprawdę istnieją...
Chociaż... może to ze mną naprawdę coś jest nie tak? Może te "tumany" w porównaniu ze mną są jak najbardziej porządnymi osobami, jakby tak obiektywnie spojrzeć? Z niewieloma ludźmi tak naprawdę mogę się dogadać...
Od czasu akcji z koniem nie rozmawiam z moim tatą. Po prostu od kiedy nie jeżdżę na jego koniach nie mamy o czym  🙇
A ja rano usłyszałam "wesołą" nowine.
Konie uciekły ( od 4 lat nigdy jakś nie dały nogi, no ale mam też dwie "życzliwe" osoby), stały w lesie przy drodze i jechał jakiś stary dziad-ponoć 40 hm/h bo takie jest ograniczenie. I pomimo tego że konie były na poboczu nie raczył zjechać, jedna sie wystraszyła, nie wiem jak to było-w każdym bądź razie przednimi nogami wybiła mu reflektor, zbiła szybe i pogięła maske 😵 skończyło sie tylko lekko krwiawiącymi nogami ale........
chyba jak widzi że konie luzem skąś sie znalazły raczyło by ominąć(droga szeroka) a przynajmniej zwolnić ❗ ❗ 👿 bo nie widze tego zeby koń skakał na samochód

ech.... 😕
Strzyga   Życzliwościowy Przodownik Pracy
20 września 2011 16:27
Nie naprawią mi obiektywu. Części są nie do zdobycia.
Ja już nie daje rady, w szkole o ile mieliśmy klasę, która się szanowała i było w miarę ok to teraz przepisała się jedna osoba, która wszystko popsuła. Rodzinę mam skłóconą, mój dziadek znów wylądował w szpitalu i nie wiadomo czy nie będzie musiał mieć operacji  🤔
Widzę, że to wątek także dla mnie...

Nie jeżdżę długo. W zasadzie to uczę się jazdy od jakiś 4 lat z częstotliwością 1-2 razy na rok. Czasem częściej czasem rzadziej. Tak czy siak jeżdże chuj***. Najpierw uczyły mnie na lonży dzieciaki po 10-13lat, jak zleciałam bo małolat wyleciał z taczką przed konia, to przestałam jeździć. Znalazłam inną stadninę gdzie uczyła mnie pani X. Parę lonż i pchałam się na maneż nie rozumiejąc koni, nie mając odpowiedniego dosiadu, twardą rękę itp, itd. Rzecz jasna moja jedyna instruktorka się na to zgodziła. Jeździłam sobie jak tylko miałam kasę - czyli w tedy rzadko. Następnie kobiecina zmieniła pracę ze stajni Y na Z, więc ja automatycznie z nią. Tam była zgroza! Na maneżu dwie lonże, po zewnętrzej zastęp 3 jeźdźców, a między nimi robiący ósemki wariat.
Wiedziałam, że robie wiele błędów i dlatego koń nie chce iść do kłusa, że nie chce skręcać, ale instruktorka nie tłumaczyła, nie pokazywała. Kazała mi tylko bić go batem, a przecież wiem, że tak być nie może. To nie konia wina, że ja źle siedzę, źle trzymam wodze, że nie działam łydkami jak należy. Stwierdziłam w tedy, że nie będę go biła po to tylko by szedł w kłus, że chce sama ( oczywiście jeździłam też z placatem i bacikiem żeby go poganiać, ale co z tego jak jeździ się źle i koń kłusuje tylko ze względu na tą pomoc? ). Nie wiedziałam nawet, że powinno się zmieniać nogę w wyższych chodach, nie wiedziałam, że kciuki nie mają być do góry tylko do wewnątrz, nie wiedziałam, że trzeba działać też biodrami, a nie samymi wodzami, czy nogami... wiele rzeczy nie wiedziałam i zamiast dowiadywać się od niej, dowiadywałam się z książek. Podchodziła do rekreacji czysto w ten sposób "niech wsiada na byle jakiego konia, pojeździ parę kółek jak jej się uda, a potem NASTĘPNA!!". Pewnego dnia młoda laska w celu pogonienia mojego konia z zewnątrz, walnęła go w zad oferując mi tym samym niesamowitą atrakcję w formie pierwszego galopu. Współczułam konikowi, którego szarpnęłam za pyszczek... Nie chciałam. Tak zrezygnowałam z jazdy tam. Również z tego powodu, jak siodło mi ujechało ( a przychodziło się na "gotowego" konia. Nie było siodłania samemu), ja głupia nie poczułam w tedy, że jest luźno. Dopiero potem. Po długiej ( jakieś 2 lata ) przerwie zarobiłam pieniążki i postanowiłam kupić karnet w moim zdaniem najlepszej stajni w okolicy, która głównie jeździ sport. Ale jest chole** chuj***... nie umiem nic, jestem za uległa dla konia. Nie mam sił go kopać, boję się szczególnie krytej ze słupkami. Mam beznadziejny czas reakcji, do tego zatkane ucho... Miałam nadzieję, że czegoś tym razem się nauczę, że jeżeli się przyłożę to będzie ok, ale nie wiem jak się do tego wziąć. Kocham konie, czuje się dobrze w ich towarzystwie, ale ich nie rozumiem. Dzisiaj koń poszedł mi w galop. Ba! Cwałował jak szalony bo wystraszył się jakiegoś dźwięku. Njapierw mordercza jazda, potem skok przez płotek, ostry zakręt i na ziemię. Istna masakra. Wiem, że początki są trudne, ale może ja poprostu się nie nadaję? W ogóle ostatnio jest zły okres. Od początku roku same pogrzeby, do tego arytmia i odporność = 0. Z chłopakiem nieustannie się kłócimy, a ludzie jakoś są niemili. Wszyscy tylko po sobie wrzeszczą i wygadują jacy to oni nie są. W ogóle dziewczyny, które rozmawiały w przebieralni mnie przeraziły. Jedna przez drugą chwaliły się ile to one nie wydały na siodło, co to ich koń nie umie i w ogóle jakie są super a jaka X, V, Z, M głupia i naiwna. Do tego mowa ze słowami w stylu "qnisie, lofciać, i helooooł"... poczułam się gorsza i lepsza za razem. Gorsza bo ja jestem beznadziejna, nie mam kasy na własnego konia, nie stać mnie na najdroższy sprzęt i jeżdżę jak pokraka utrudniając naukę innym, ale z drugiej strony lepsza bo wszystko co mam i co osiągnęłam zawdzięczam tylko sobie. Nie bogatym rodzicom, wujom i stryjom tylko ciężką pracą, nieustannym udoskonaleniem siebie. Rodzice mieli mnie w ciemnej d*** całe moje życie. Mieszkałam sama już w wieku 14 lat i nikt się tym nie przejmował. Mogłam się stoczyć, łazić na imprezy, nie wiedzieć jak się pisze słowo "który". Mogłam teraz ćpać i chędożyć się z byle kim, jak wiele tym podobnych ludziom. Ja wolałam malować ( w czym najlepsza nie jestem ), tańczyć Belly dance ( w tym też ), grać w RPG ze znajomymi... i wiele innych. W niczym nie jestem dobra.

Generalnie tęsknie za robotą. Była ciężka, ale tam jakoś mnie doceniali. Chwalili spokój, cierpliwość, przyjecielskość. Jakoś morale mi rosły przy takich życzliwych ludziach. Sam uśmiech jest dużo lepszy od najmilszych słów. Takie ciepło od nich biło. Brakuje mi tego. Nie wiem czy to taki okres czy jak... jakby ludzie byli dla siebie bardziej otwarci i mili to świat wyglądałby inaczej, a cierpiących na depresje byłoby znacznie mniej.

I tak się rozpisałam... czasem tak trzeba. Może moje paplaniny nie są tak przejmujące jak posty powyżej, ale też prawdziwe. Ech
Ja... Ja wiem, że to co mnie boli wam pewnie wyda się jakimiś dziecinnymi głupotami, ale... To mnie boli, przez to wracam ze stajni smutna, podłamana, potrafię przepłakać całą noc.
Jeżdżę niecałe półtora roku (samej jazdy wychodzi tyle), przerwy miałam ponad 8 miesięcy. Długo walczyłam o to, żebym mogła jeździć konno. Rodzice zgodzili się dopiero na jazdę za pracę w pobliskiej stajni agroturystycznej "Kojrys". Zaczęłam w pierwszą sobotę października. W stajni był syf, konie stały po kolana we własnym odchodach, często po 2-3 ściśnięte w boksach. Większość zabiedzona, wychudzona, chora i w podeszłym wieku. Ale ja byłam szczęśliwa, mogłam wreszcie sobie pojeździć konno. Pracowałam: grabiłam tony liści, dawałam psom jakieś podroby, a do moich głównych obowiązków należało wybieranie pieczywa - zgniłego od mniej zgniłego. Jeździłam na prawie 30-letnim, niemalże ślepym kłusaku Jelcynie. Jako że jeździło się tylko w tereny, a tam nikt nas nie uczył, siadałam z książkami i czytałam, co jak powinno być. Potem starałam się to robić, kiedy jechaliśmy w teren. Tak nauczyłam się skręcać, kłusować, potem też galopować. Nie było to super, nie wyglądało świetnie, błędów było mnóstwo, ale byłam w stanie sama prowadzić konia i zapanować nad nim. Potem przyszła zima. Stałam po 5h na mrozie ze starym koniem w ręku i czekałam na ludzi z kuligów, żeby robić oprowadzanki. Mimo to, byłam szczęśliwa, podobało mi się tam. Jednak z czasem, kiedy zaczęłam czytać coraz więcej książek, gdzie były pokazane skoki, początki ujeżdżenia, coś we mnie przeskoczyło. Chciałam pojechać na obóz. Pojechałam. Poprawiałam niektóre błędy, uczyłam się skakać. Na obozie "poznałam" na nowo starą znajomą. Szukała kogoś, kto pojeździłby jej dzierżawionego konia, kiedy wyjedzie nad morze. Podsunęłam jej moją sąsiadkę Lidkę. Lidka jeździ ujeżdżeniowo, ma 2 konie (Derwisza i Fryza), ma jakieś tam mniejsze i większe sukcesy. Znajoma ucieszyła się, po obozie skontaktowała z Lidką i dogadały się, co do ruszania konia znajomej. Znajoma powiedziała, że jeśli chcę mogę jeździć na jej koniu pod okiem Lidki. Dogadałam się z Lidką. Zaczęłyśmy w sierpniu, miały to być 3 tygodnie. Jeździłam do konia znajomej razem z Lidką, a przy okazji jeździłam też do jej koni. Wsiadałam sobie występować konie, czyściłam, siodłałam - robiąc to również się uczyłam, Lidka pokazywała mi wiele nowych rzeczy. W zamian za to, robiła mi jazdy na koniu znajomej. Trochę na nim wtedy skakałam. Mogłam też obserwować Lidkę, patrzyłam jak zaczarowana. Do koni jeździłam z Lidką po południami. Rano chodziłam do Kojrysa. Po obozie dużo się zmieniło. Po raz pierwszy poczułam odór tego gówna, zgniłego chleba, zauważyłam chore konie i świnie. Dotarło do mnie, co tak naprawdę robiłam w tej stajni. Odeszłam, zaczęłam szukać czegoś lepszego, gdzie mogłabym też przy okazji poskakać trochę. Nie mogłam sobie pozwolić na płacenie za jazdy, więc ciągle w grę wchodziło tylko jeżdżenie za pracę. Znalazłam stajnię (również agroturystyczną) kawałek dalej. Warunki były lepsze, konie zadbane, pracy było mniej. Jeździliśmy w tereny, niestety, skakać nie mogłam. Ciągle więc szukałam stajni, gdzie będę czuła się dobrze i będę mogła się uczyć i rozwijać. Jednocześnie czasami jeździłam do stajni z Lidką. Czasami zrobiła mi jakiś mini trening, pokazała mi coś. Raz skakałam z nią szereg, potem inny, wyższy i na kantarze z jedną liną. Tak było do grudnia: moja stajnia agroturystyczna i czasem stajnia z Lidką. Aż w czasie przerwy świątecznej, w stajni u Lidki, zaczepiła mnie jej koleżanka i zapytała czy nie pojeżdżę jej konia przez kilka dni. Ucieszyłam się bardzo.  Pojeździłam tego konia do końca przerwy świątecznej, potem przyjeżdżałam z Lidką w weekendy. W ferie Lidka zaplanowała, że Derwisz będzie chodził na wypinaczach, żeby troszkę mięśni sobie wyrobił. Przez bite 2 tyg. ferii Derwisz chodził pode mną na wypinaczach, a ja uczyłam się używać łydek i dosiadu. Lidka poprawiała ze mną tyle błędów ile się dało. Inne dziewczyny ze stajni były w szoku jaki zrobiłam postęp. Zostałam w tej stajni, zostałam jako luzak Lidki. Robiłam wszystko: czyściłam, siodłałam, uczyłam się lonżować, zaplatać, zawijać owijki, czyściłam sprzęt, robić wcierki, rozpoznawać kontuzje, uczyłam się obcować z końmi. W zamian za to, każde rozprężenie Derwisza było połączone z moim treningiem. Lubię pracować przy koniach, więc dla mnie wszystko było nagrodą, nawet wyczyszczenie konia, a te małe treningi... Bajka! Byłam szczęśliwa. Zaczęłam się rozwijać, w kwietniu miałam pierwszy porzadny trening skokowy, potem był drugi. W sumie to był konie, bo potem jakoś nie było czasu i okazji - kontuzje, zawody ujeżdżeniowe itp. A mi razem z wiedzą, powiększały się marzenia i ambicje. Teraz marzenia o możliwości skakania, własnym koniu mnie przerastają. Widzę moich rówieśników na treningach skokowych, którzy są dobrzy w tym, co robią i patrząc na to ile mają lat, a ja płaczę. Nigdy nie usłyszę, ze jestem dobra jak na swój wiek. Nie potrafię poradzić sobie z bólem, widząc osoby, które mają moje marzenia. Marzenia, które dla mnie są nierealne. Nie mam możliwości skakania, na konia nie ma pieniędzy. Staram się czepiać wszystkiego i wykorzystywać każdą możliwość, ale... Przy tym chcę, żeby to było dobre, a nie żebym uczyła się czegoś źle. Jednak ciągle marzę tylko o koniu - z nim miałabym otwartą drogę, owe możliwości, których tak mi teraz brakuje. Nie potrafię udźwignąć tego wszystkiego, tego smutku, doła, bólu... Już sama nie wiem, co i jak mam robić, po prostu nie daję rady.
Anderia   Całe życie gniade
21 września 2011 18:53
mils nie łam się, każdy prawdziwy koniarz kiedyś w końcu sobie zwierzaka kupuje, prędzej czy później... Jestem w dosyć podobnej sytuacji. Też oczywiście marzę o swoim koniu, ale to na razie nierealne z wielu względów. Na szczęście, w moim przypadku, rodzice zgodzili się na współdzierżawy za dobre oceny, a że średnią powyżej 4.6 utrzymuję już trzeci rok, tak więc się bujam. Dosłownie - od jednego konia do drugiego, nigdzie nie mogę zagrzać miejsca, ciągle coś. A to ukochany, fajny koń + psychiczny właściciel, a to nieodpowiadający mi koń + złoty właściciel, można wymieniać i wymieniać... Tym bardziej, że znam osoby w moim wieku, które znajdą sobie konia do opieki/dzierżawy raz a dobrze, i niezmiennie trwają przy nim ileś lat. No ale tak najwidoczniej musi być - każda dzierżawa, opieka się kiedyś kończy, dopóki nie kupi się własnego konia to się tak naprawdę nie zazna stuprocentowego spokoju (jeśli chodzi o możliwość jazdy, bo nie twierdzę że posiadanie konia to pod każdym względem sielanka)...
Przeczekajmy te x lat, żeby jeździć na wymarzonych, kochanych, przede wszystkim naszych koniach, na naszych zasadach  😉 Moim zdaniem warto.
Anderia no właśnie, niby o tym wiem, ale tak jakoś... Nie potrafię przyswoić tego myślenia, chciałabym mieć jak moi rówieśnicy i po prostu nie wytrzymuję psychicznie. 😵 To straszne. 😵
Mils nie powinnaś się załamywać. Zrobiłaś i tak więcej niż inni. Np ja. Możesz poszczycić się wieloma sukcesami, no i masz większą motywację w tym wypadku. Konie niestety są bardzo drogie, ale to nie jest nic nierealnego. Kwestia czasu i samozaparcia moim zdaniem. W zasadzie rozumiem Cię bo jak na MÓJ wiek to jeżdże tak katastrofalnie, że bardziej się nie da. Także mnie to dołuje i to bardzo. Jest mi z tego powodu bardzo przykro i zastanawiam się czy nie zrezygnować z jazdy w ogóle.
Jak pisałam w moim poście - rodzice mieli mnie w dupie - więc o jazdach za młodu nie było szans. Brak pieniędzy oraz strach przed ludźmi zamykał mnie w domu. Stąd pomyśl, jak wiele już mogłaś osiągnąć. Trzeba czerpać z takich chwil i starać się myśleć do przodu. Sama staram się sobie to wmówić...
Jesteś także lepsza od innych, gdyż dojdziesz do tego sama. Oni mają pieniądze? Skądże! To ich rodzice mają pieniądze. Ty dojdziesz do tego co oni z większym wysiłkiem, ale także większą satysfakcją. No i nigdy nie będziesz przechwalała się jaka to Ty nie jesteś bo na wszystko Cię stać, nawet jak ( tego Ci życzę ) dorobisz się swoich marzeń związanych z koniem.
mils, Tylko, że kupno konia to tak naprawdę wierzchołek góry lodowej. Jeśli masz Dużo Kasy, to kupno konia będzie dla Ciebie naprawdę cudowne. Jeszcze jak koń zachoruje.... albo złapie kontuzję.... to ani jeździć, ani startować, sezon w d. i portfel wyssany ze wszystkiego co tylko tam być może.
Niemniej jednak, ja bym na Twoim miejscu próbowała się cieszyć z tego co mi dają i... wsiadała na co można 🙂 Może akurat zdarzy się tak, że ktoś Ci poprowadzi trening w zamian za pracę.

kassumi7 A masz 50 lat, żeby rezygnować? 😉 hej, młoda jesteś, więc jeśli na serio chcesz jeździć, to próbuj gdzie się da. :kwiatek:
Może jazda za pracę w prywatnej stajni? Nie łam się. Sama jestem niewiele starsza od Ciebie, jeżdżę 5 lat i nic nie umiem, także, może choć to Cię pocieszy - nie jesteś sama. 🙂
a w ogóle, łap pw. 😉
50-ciu lat nie mam... to prawda. Ale też mnie żal ściska jak dziewczyny w moim wieku srebrne zdają heh. Zdaje sobie sprawdę, że ze mnie sportowiec nie będzie, ale dąże do jednego - rajdu/spaceru konnego po bieszczadach. Chcę na tyle umieć jeździć by spokojnie i bez stresu wyjechać w teren i poczuć wiatr we włosach. Nie chcę też tym samym krzywdzić koni. Wiadomo, że koń profesor jest cierpliwy, ale bez przesady.
W sumie podłamał mnie tekst instruktorki z wczoraj. "Jak ktoś jest strachliwy to nie powinien jeździć konno" ... poczułam, że chodzi o mnie. Ba! Wiem, że chodziło o mnie.

Co do własnego konia to najlepiej dobrze się na nich znać. Żeby nie nauczyć go przez przypadek czegoś złego, a potem żałować. Rozróżniać w porę choroby...wiele lat hodowałam zwierzęta, więc wiem jak duże wyczucie trzeba mieć. Może jaszczurki i węże ciężko porównać do konia, ale też coś w tym jest.
kassumi7, na twoim miejscu nie rezygnowałabym z marzeń, ale zrobiłabym sobie plan jak je zrealizować. Rozłożyć małe cele. Ten plan powinien obejmować... pracę nad sobą. Asertywność - wobec ludzi, wobec koni. Bo... zgadzam się z instruktorką "jak ktoś strachliwy...". Tylko - nie chodzi o to, żeby przestać jeździć - chodzi o to, żeby przestać być "strachliwym". Zła wiadomość - tego NIKT za ciebie nie zrobi - to musisz zrobić sama. Da się. Powodzenia.
Nie neguję, że się nie da. Tylko czy zna ktoś magiczną receptę jak? Myślę, że tylko obcowanie z końmi może mnie z nimi oswoić. Kiedy będę wiedziała, że nie zabiją mnie z byle powodu to może nabiorę pewności siebie? Nie wiem jak o tym myśleć. Rozważałam by wrócić na lonżę, ale na lonży już niczego nie osiągnę ( albo mi się wydaje? ). Albo wprost przeciwnie. Nauczenie się raz a porządnie działania wszystkich możliwych pomocy da mi pewność siebie i na maneżu nie będę się panicznie bała, że koń spłoszy się, a ja zlecę gdy ten skręci gwałtownie w którąś stronę, no i że poobijam sobie kolana o słupki na krytej.

Heh dzięki 🙂
kassumi7, jest recepta - tylko nie jest magiczna. Trzeba przełamywać trudności krok po kroku, z ufnością, ale bez nadmiernych ambicji i oglądania się na "innych". "Inni" nie są Tobą.
Kto zadba o Ciebie, jak nie Ty?
A konie? Dlaczego miałyby chcieć Ci zrobić kuku? Ucząc "świeżych" ludzików często zaczynam od tego, że konie są trawożerne - nie zjadają ludzi 🙂, oraz - że bardzo lubią jasno wyznaczone granice (chociaż robią wiele, żeby sprawdzać "czy ten płot na pewno nadal tam stoi" 🙂😉.
Zaplanuj sobie starannie co, i jak, i kiedy - i do dzieła! Powoli - ale uparcie. Od najprostszych rzeczy - ale starannie.
szafirowa   inaczej- może być równie dobrze
23 września 2011 13:44
kassumi7, ja jako dziecko, po dwoch niebezpiecznych incydentach (poniesienie, upadek) przed kazda jazda (ba! nawet jak konia czyscilam i siodlalam) mialam niewyobrazalnego stresa (scisniety zoladek, bieganie do toalety, paniczny strach), ale mimo to uparcie szlam jezdzic, wsiadalam jak tylko sie dalo. Straszne emocje mnie to kosztowalo, nawet jak bylo dobrze na jezdzie, to przed kolejna byla ta sama historia. Bylam tez chorobliwie ambitna, wiec fakt, ze czasami 'nie szlo' byl dla mnie kolejnym powodem do stresu. Przemoglam sie raz,drugi, dziesiaty, trzydziesty siodmy... Az minelo, zupelnie. Na najglebiej zakorzeniony strach przed naprawde szybkimi galopami w terenie, wybralam sobie po latach terapie 'szokowa' - poszlam pojezdzic troche na Sluzewcu jako 'amatorka' w stajni wyscigowej 😉 

Od jakis 8 lat moje zycie jest na stale zwiazane z konmi, mam 2 swoje, cala gromadke pod opieka i gromadke ludzkich jezdzieckich podopiecznych. Doskonale rozumiem leki i strachy, ale nie wierze, ze nie mozna ich pokonac. Czas, obycie, powtarzalnosc, w koncu rutyna- najlepiej oduczaja stresu 😉
Kassumi ja mam prawie 50 lat i 27 -letnią przerwę w jezdzie konnej. Czy wiesz jak trundno mi był po tak długiej przerwie suiąsc na konia? Cz wiez jakiego bloka maiałam? Fakt było mi łatwiej bo mam własne konie we własnej małej stajence. Przebywając z dnimi dzien w dzien sama się wkoncu przełamałam. A jak ja jezdzę? Nie mam ambicji sportowych, nie mam odznak itp ja chcę jezdzic ot tak poprostu nie przeszkadzając konikowi. Czy mi się to udaje? He, he trzebaby było spytac konia, ale wydaje mi się ,że nie jest najgorzej. Moja recepta na przełamanie się, przede wszystkim byc z tymi zwierzakami, opiekowac się nimi. Wtedy przekonasz sie ,że nic złego ci nie zrobią. Wiesz boimy się tego co nie znamy, zatem musisz je poznac a wtedy przełamiesz swoije leki. Szkoda ,że jestes tak daleko zaprosiłąbym Cię do siebie, do codziennej obsługi koni ot tak poprostu aby z nimi pobyc. Krok po kroku przełamałabys się.
CeraŁ   dużo dużo zmian..
24 września 2011 13:23
mój koń (który ma talent do skoków, świetnie się rusza) woli oczywiście przeskakiwać 2 razy wieksze ogrodzenia  niż np. skakać w korytarzu  👿
Już się trochę po tym 'ogarnęłam', ale moja największa końska miłość jest na sprzedaż  😕, a ja nic nie mogę zrobić... Ogólnie wszystko nie tak  🙁.
hmmm...
sama, i to jest w tym wszystkim najgorsze że większość z nas jest samotnych w swoich problemach...
a ja? no cóż mam deko inaczej, dla mnie bowiem problemy znajomych, uczniów(koni i jeźdźców), są tak wielkie że potrafię się nimi zamartwiać kilka dni i nocy, oni szczęśliwi bo mają mnie, jak nazywają Matkę Teresę, ale ja nie mam nikogo...
jak pomóc przyjacielowi który nie dopilnował terminów i grozi mu 200 tyś kary? jak oduczyć konia koleżanki paniki, która mało co nie skończyła się śmiercią zwierzaka? jak pomóc niereformowalnej amazonce ruszyć dalej z miejsca w którym stoi już prawie rok(może za bardzo chcę?), jak rozmawiać z ludźmi którzy z uśmiechem na ustach wbijają nóż w plecy? jak robić dobrą minę do złej gry i tysiące innych problemów...
a ja? gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla mnie, cóż bowiem znaczy zmęczenie gdy jeden tel wystarczy bym wsiadła w samochód i pomogła...
jestem zmęczona, bardzo ale o tym nikt nie wie
Aby odpisać w tym wątku, Zaloguj się