Już, już jestem 🙂
SZOK INDYJSKI - część pierwsza
Słowem wstępu: jeśli uznajemy istnienie dwóch typów podróżników - takiego z plecakiem, który chce sam zwiedzić świat za 15$ oraz takiego, który jeździ na wycieczki, które mu biuro zorganizuje - to ja (my - bo była nas czwórka) to typ pośredni. Wyjazd półsłużbowy (mój ojciec i znajomy mieli konferencję naukową w Jaipurze, ale była niezbyt absorbująca i mogli przedłużyć pobyt o parę dni, żeby zobaczyć co ciekawsze rzeczy w okolicy), organizujemy się sami, ale śpimy w hotelach i nie próbujemy niczego od przypadkowych ulicznych sprzedawców (nie tyle w obawie przed rozmaitymi chorobami, ale nawet przed inną niż europejska standardową florą bakteryjną). Sami też za przewodnikiem patrzymy, co chcemy zobaczyć.
Przyznaję, że pojechałam nieco na pałę, w ogóle - albo prawie w ogóle - nie przygotowana na to, co zobaczą. Miało to swoje minusy, miało to sporo plusów (tabula rasa, żadne przedsądy nie zaciemniły mi obrazu 😉 ).
Początkowo plan był taki, że lądujemy w Delhi i mamy zarezerwowane (imienne!) bilety na pociąg do Jaipuru. Po kraju mieliśmy się poruszać pociągami - wszystko porezerwowane i popłacone (sic!) wcześniej, jeszcze z Polski, tak, żeby mieć pewność, że się do pociągu zmieścimy.
Cóż to było za europejskie myślenie!
Rezerwacja biletu na pociąg jeszcze nie oznacza, że ten pociąg w ogóle przyjedzie. Zawiezieni przez taksiarza wylądowaliśmy na dworcu w Delhi, jak się okazało - niewłaściwym - bo z niego co prawda odjeżdża (czasem, jak się uda) jakiś pociąg do Jaipuru, ale akurat nie nasz. Ale przenosiny na właściwy dworzec niczego nie zmienią, bo nasz jest opóźniony o 11 h - wczoraj w ogóle nie przyjechał - a tak w ogóle, to tego dnia w Delhi opóźnienia zanotowało ok. 30 kursów.
Dodajmy, że jechaliśmy na konferencję i nie ma bata, tego samego dnia MUSIELIŚMY znaleźć się w Jaipurze, czyli ok. 250 km dalej, pociąg miał jechać 5 h, a tymczasem zrobiło się już koło południa...
Hello, Delhi!
Nadszedł czas na obrazek, żeby nie przynudzać tekstem. Peron na dworcu.

Przyznaję, że przed podróżą byłam zachwycona, że pojeździmy sobie pociągami po Indiach - łał, przygoda. Ale rzeczywistość zweryfikowała mój zapał...
Co było koszmarne to to, że na tym dworcu nawet nie bardzo wiedzieliśmy, komu ufać. Jedyni biali, budziliśmy sensację i to niemałą. Pracownicy kolei w żaden sposób nie byli oznaczeni - żadnego munduru czy identyfikatora. Jakiś przypadkowy facet nas gdzieś wysyłał, mówił o tych - zaskakujących dla nas - opóźnieniach i to było mocno niepokojące. W końcu jednak udało nam się z kimś przekonywającym dogadać, wylądowaliśmy w agencji turystycznej w Delhi, przez którą kupowaliśmy bilety na pociągi. Oto i ona:

Takie opóźnienia - dzień jak co dzień w Indiach, jak stwierdził miejscowy facet. Trzeba uczciwie przyznać, że dostaliśmy zwrot pieniędzy za bilety pociągowe. Skończyło się na wynajęciu auta z kierowcą na sześć dni, co wyszło nas w sumie niewiele drożej niż sumarycznie pociąg, a oprócz samochodu mieliśmy jeszcze "przewodnika" w postaci kierowcy. To było dobre posunięcie.
O specyfice ruchu drogowego dużo by mówić...wyjazd z Delhi zajął 2 h, do Jaipuru tłukliśmy się 7 h. Wschodnia kultura drogowa jest specyficzna, jak to już kujka tu przed chwilą opisywała, ale to, co żem widziała przez ten tydzień, absolutnie mi się w pale nie mieściło: trzy pasy (wyjazd z lotniska) i pięć nitek ruchu, wzajemnie krzyżujących się. Jazda pod prąd czy cofanie na autostradzie - żaden problem. Pasy dla pieszych nie mają racji bytu, bo piesi sobie łażą, jak im pasuje. Światła czy znaki nikomu nie przeszkadzają. W ruchu drogowym uczestniczą wszyscy: maszyny, zwierzęta, piesi. I nie ma takiego myślenia, że "jak ja teraz mu ustąpię, to się usprawni i nam obu będzie łatwiej" - nie, pchamy się na chamca do przodu, jak tylko widzę dziurę, to natychmiast wjeżdżam. WSZYSTKIE samochody są otłuczone.
Oczywiście, każde swoje posunięcie na drodze poprzedzamy klaksonem, tak, żeby inni wiedzieli, w nocy też długimi.
Przez co korki w miastach, które widziałam, są po prostu koszmarne. Po raz pierwszy poczułam, jak miasto może męczyć.
Siłą rzeczy nie mogą rozwijać dużych prędkości: szczęśliwy, który w ruchu miejskim osiągnie 40 km/h, na autostradzie najszybciej popylał 90.
Ciekawostka: na autostradzie są progi zwalniające - ZA bramkami.
Niewielka stłuczka na autostradzie spowodowała gigantyczny korek: w takim ruchu byle co ma o wiele gorsze konsekwencje niż u nas.
Ok, czas na zdjęcia: korek na autostradzie, charakterystyczne zdobienie ciężarówki oraz bardzo typowy widok z drogi



Na zakończenie pierwszej części relacji opiszę, co mnie uderzyło i niesamowicie męczyło od kiedy tylko wyszłam z lotniska: góra śmieci, które przykrywały praktycznie wszystko. To nie jest tak, że tam są enklawy - tylko jest ich dużo - zasyfione. Całe ulice toną w ciorze i to nie są takie śmieci, że ktoś dwa dni temu wyrzucił butelkę: to wielokrotnie zadeptane, przeżute, zmacerowane, obszczane (nie mają problemu z laniem na ulicach) i zasrane (wiadomo, krowy) wieloletnie odpadki.
I ciasnota, absolutny brak przestrzeni: życie toczy się na ulicy, wiadomo, ale ludzi jest pełno - i albo Cię zaczepiają, to spece od turystów, którzy są na ogół BARDZO nachalni, albo wzbudzasz sensację kolorem skóry (to, powiedzmy, nie przeszkadzało mi aż tak bardzo, jak Ci natarczywi "przewodnicy"😉.
Niemal wszystkie zmysły atakowane: z jednej strony feeria barw i kolorów, ach, te stroje!; z drugiej - smród przemiennie z aromatem przypraw i niezmiennie huk czy hałas klaksonów.
I klimat mi wyjątkowo nie podszedł, ale ja to zimowy człowiek jestem. 30C (nieźle, bo to zima), dużo pyłu wszędzie, cera mi się długo nie podniesie z tego, co jej zafundowałam. Po powrocie cieszyłam się w Krakowie czystym powietrzem 😉
W każdym razie: tego dnia, po wyczerpującej podróży udało nam się szczęśliwie dotrzeć do hotelu w Jaipurze. Pierwszy dzień przyniósł szok kulturowy, który miał mnie trzymać jeszcze dzień następny.
CDN.
W następnym odcinku pokażę kolorowe zdjęcia ładnych rzeczy, które widziałam i powiem może coś pozytywnego. Nigdy nie jest aż tak źle, żeby nic nie było dobrze 😉