Jak zmienić swoje życie? Czy to możliwe?

vanille, co do tego "czemu tak jest" mam hipotezę inną niż _Gaga. Wydaje mi się, że jest to efekt pewnej "zbędności" w dzieciństwie, że osoby narcystyczne nie mają takich problemów.
Rozumiem cię aż za dobrze.
Ale, po latach, przemyślenia mam zupełnie inne. Tzn. to wszystko jest kwestią motywacji. A na pewne typy ludzi stres (kumulowanie sobie stresu) wpływa motywująco - stąd zwlekanie. Ale można na rzecz spojrzeć Całkiem inaczej. Że to, przed czym się bronisz, to - najzwyczajniej - tego Nie Chcesz. Mocno nie chcesz. To też jest dopuszczalna optyka, że to (w perspektywie czasu) niezbyt dobrze radzić sobie Ze Wszystkim. Że mamy trochę wewnętrznych radarów, lepiej niż świadomość rozpoznających co nam służy (długodystansowo) a co jednak nie. Że najlepiej iść po linii najmniejszego oporu. Że, często, sięgamy po coś (a natura mówi NIE), czego Wcale nie chcemy. Że jedynie Uważamy, że powinniśmy chcieć. Tak też może być. I wcale nie jestem pewna, czy postawa "cza być twordym, nie miętkim" jest taka słuszna. W perspektywie całego życia. Bo potem, bywa, mamy nieszczęśliwe biznes-women, lekarzy plujących na swój los, jeźdźców, którzy klną konie w żywy kamień, profesorów, którzy chcieli lepić garnki itd.
halo, wydaje mi się, że trafiłaś w samo sedno. Analizując na szybko sytuacje, w których doprowadzałam się do takiego stanu - wszystkie dotyczyły bardzo ważnych aspektów mojego życia ale jednocześnie takich, które gdzieś w głębi nie były tym, czego pragnęłam. Chciałam, zdroworozsądkowo wiedziałam, że powinnam, ale nie było to wielkie pragnienie. Czasem przydarzały mi się dużo bardziej kompleksowe problemy do rozwiązania, wiążące się z dużą dawką stresu, ale jednak nie był to wówczas stres paraliżujący. Przykład - udało mi się uzbierać na wyjazd do Indii, który był moim marzeniem. Z końcem czerwca kupiłam bilety, wylot w połowie września. Studiowałam wtedy za granicą, więc miałam problem z wyrobieniem paszportu. Problem był taki, że musiałam w tym mieście siedzieć praktycznie do końca lipca, a od sierpnia musiałam być już zupełnie gdzie indziej - też nie w Polsce, więc nie mogłam tam rozwiązać kwestii paszportowej. Byłam jednak tak zmotywowana, że po napisaniu ostatniego egzaminu i odbyciu wcześniej zaplanowanej kilkudniowej wycieczki wróciłam do miasta gdzie studiowałam, w nocy z wtorku na środę. Nie poszłam spać - pakowałam swoje rzeczy do rana, pojechałam pozałatwiać resztę spraw (w tym dokupić jedną walizkę 😀), opchnęłam wszystkie meble z pokoju ludziom z akademika, posprzątałam, zdałam klucze i wieczorem siedziałam już w autokarze do Polski, na który biegłam z wywieszonym językiem. W czwartek zrobiłam wszystko co trzeba, by uzyskać paszport, a wieczorem siedziałam już w aucie do miejsca, gdzie musiałam być kolejnego dnia. Później we wrześniu w ten sam sposób organizowałam wizę do Indii, bo trzeba po to jechać specjalnie do Warszawy i jeszcze kilka dni odczekać, ale się udało. Koleżanka, z którą leciałam, a która mieszka w Warszawie przywiozła mi paszport z wizą na lotnisko (ja nie mogłam jej odebrać, bo też nie było mnie w kraju). Też było stresująco i wszystko na styk, ale zrobiłam naprawdę wszystko, by osiągnąć to co chciałam. I było sporo podobnych sytuacji, gdzie niemożliwe stawało się możliwe. I w kontekście tych kombinacji alpejskich często to, co mnie paraliżuje to w gruncie rzeczy mały pikuś, a i tak nie mogę się zebrać.
vanille, No, no, szalona z Ciebie kobita! (ale w takim pozytywnym sensie).
Też w tej sytuacji wydaje mi się, że psycholog to dobra opcja. Fakt, że ciągłe rozjazdy nie pomagają, ale... może choć parę sesji by coś wniosło?
Inna sprawa - nie patrz na rodziców. W sensie - Ty jesteś sobą, indywidualnym człowiekiem i to, że Twój ojciec poszedł kiedyś "jakąś" drogą i po drodze coś nie wyszło, nie znaczy, że Ty kategorycznie i absolutnie musisz unikać wszelkich jego kroków. W sensie - po co sobie wkładać na głowę kolejną presję? Relax, takie it easy. 🙂
ale też prawda, że jak Coś wewnętrznie mówi nam kategoryczne "NIE", to nie ma co zagłuszać i brnąć, tylko zatrzymać się, przemyśleć jeszcze raz...
Sankaritarina, mam z moim ojcem podobny zestaw cech predysponujących do zawalania pewnych spraw. Wiem, że człowiek uczy się najlepiej na własnych błędach (choć ja kolejny raz popełniam ten sam błąd z odkładaniem problemów, choć za każdym razem gdy wyjdę na prostą mówię sobie, że nigdy więcej) ale czasem chyba dobrze widzieć, dokąd może zaprowadzić pewne zachowanie jeśli nic się z tym nie zrobi. Niekoniecznie dokąd musi nas zaprowadzić, ale jak to się może skończyć. To może być motywacją do tego, by nie iść tą samą drogą i próbować coś zmienić i trochę nad sobą popracować.

Z jednej strony dużo mi daje myślenie na ten temat, bo dochodzę do nowych wniosków i dużo z tego, co tu zostało powiedziane było trafne i pobudzające do dalszego myślenia. Ale z drugiej strony czasem mi się wydaje, że ja myślę za dużo, za dużo próbuję zrozumieć i za dużo uwagi poświęcam pewnym tematom, zamiast brać się za działanie. Myślenie ma też słaby efekt przy próbie radzenia sobie z nawarstwionymi sprawami, bo nie wiem kiedy przestać. Zamiast zarysować sobie w głowie jakiś szkic planu działania to ja się za bardzo nakręcam, zaczynam iść w kierunku rozważań pt 'jak to się może skończyć' i wymyślaniu różnych (w większości czarnych) scenariuszy. Jak się zrobi krok za daleko to się wpada w tą spiralę myślenia i wszystko się wydaje 10 razy bardziej straszniejsze.
Piszesz o rozkładaniu problemów na czynniki pierwsze? To w sumie samo w sobie już jest wielką przeszkodą, bo niepotrzebnie komplikuje sprawę, która przecież mogła być błahostką. Jednakże przy podejmowaniu odpowiednich decyzji to warto być świadomym konsekwencji, ale też nie iść lawinowo dalej.
maluda, dokładnie tak. Zamiast przyjąć pewne rzeczy ot tak, to ja wszystko muszę dokładnie przeanalizować. Jak pojawia się jakiś kłopot to jest tak samo. Co mogę z tym zrobić, jaki obrót mogą przybrać sprawy jeśli podejdę do tego w taki albo inny sposób, co wtedy zrobię etc. I nagle się okazuje, że zamiast zatrzymać się na punkcie pierwszym, czyli pomyśleć, co TERAZ mogę z tym zrobić, ląduję myślami gdzieś miesiąc do przodu, nakręcając się i stresując rzeczami, które są jedynie wynikiem moich wyobrażeń jak to się może potoczyć. Za dużo energii palę na myślenie o konsekwencjach, wybiegam za daleko w przyszłość. W efekcie moje przerażenie przestaje skupiać się na tym, co rzeczywiście muszę zrobić, a zaczyna się skupiać na domniemaniach i konsekwencjach, które przecież w ogóle mogą nie zaistnieć
Vanille próbujesz żyć jednocześnie w dwóch nogawkach spodni czasu  😀,  Pamiętaj ,że każda decyzja otwiera nowe możliwości  , więc nie jesteś w stanie przewidzieć  wszystkich wariantów jednego zdarzenia , czy jednej decyzji . Nie istnieje coś takie jak pełna kontrola nad własnym życiem . Życia nie można ściśle zaplanować , ale można starać się z lepszym lub gorszym skutkiem po życiu żeglować .  Żeglowanie to jednak bardziej polega na reakcji na zmienne wiatry  i dostosowanie łodzi do tych wiatrów , i niż ścisłe planowanie  trasy i pogody .
niesobia, masz rację. Staram się wybiegać kilka kroków do przodu, żeby się przygotować na możliwe scenariusze, a w efekcie zamiast przygotowania mam totalne zagubienie i niechęć do podejmowania jakichkolwiek działań. Ciężko przyjąć fakt, że nie na wszystko ma się wpływ i nie wszystko idzie tak, jakby się tego oczekiwało. Czasem chyba wypadałoby przestać się w pewne kwestie zagłębiać, działać bardziej spontanicznie i zamiast wpadać w tą spiralę rozważań i się bez sensu nakręcać to po prostu robić. Reagować na ten jeden, realny problem, który mamy, a nie skupiać się na tym, co zrobimy w zależności od tego, jak potoczy się jego rozwiązywanie. Strasznie dużo traci się na tym energii, nie wspomnę o wyczerpaniu emocjonalnym i spalaniu się podczas myślenia o rzeczach, które z ogromnym prawdopodobieństwem się nie wydarzą.
busch   Mad god's blessing.
29 października 2016 16:27
vanille, co do tego "czemu tak jest" mam hipotezę inną niż _Gaga. Wydaje mi się, że jest to efekt pewnej "zbędności" w dzieciństwie, że osoby narcystyczne nie mają takich problemów.
Rozumiem cię aż za dobrze.
Ale, po latach, przemyślenia mam zupełnie inne. Tzn. to wszystko jest kwestią motywacji. A na pewne typy ludzi stres (kumulowanie sobie stresu) wpływa motywująco - stąd zwlekanie. Ale można na rzecz spojrzeć Całkiem inaczej. Że to, przed czym się bronisz, to - najzwyczajniej - tego Nie Chcesz. Mocno nie chcesz. To też jest dopuszczalna optyka, że to (w perspektywie czasu) niezbyt dobrze radzić sobie Ze Wszystkim. Że mamy trochę wewnętrznych radarów, lepiej niż świadomość rozpoznających co nam służy (długodystansowo) a co jednak nie. Że najlepiej iść po linii najmniejszego oporu. Że, często, sięgamy po coś (a natura mówi NIE), czego Wcale nie chcemy. Że jedynie Uważamy, że powinniśmy chcieć. Tak też może być. I wcale nie jestem pewna, czy postawa "cza być twordym, nie miętkim" jest taka słuszna. W perspektywie całego życia. Bo potem, bywa, mamy nieszczęśliwe biznes-women, lekarzy plujących na swój los, jeźdźców, którzy klną konie w żywy kamień, profesorów, którzy chcieli lepić garnki itd.


Nie do końca to się odnosi do ludzi z różnymi fobiami czy lękami społecznymi. Bo niestety w przypadku takich lęków Wcale się nie chce np. rozmawiać z ludźmi, patrzeć im w oczy, unika się interakcji jak ognia... by potem płakać zamkniętym w pokoju, że jesteśmy tacy samotni i brakuje nam właśnie tego kontaktu. A im dłużej się unika swojego lęku (zwłaszcza społecznego), tym trudniej jest go przełamać. Niestety są ludzie z lękami tak silnymi, że zwyczajnie nigdy nie wychodzą z domu. Nawet, jeśli to znaczy dla nich przymieranie głodem.
busch, ale nie o tym mowa. Tylko o dziwactwach często zaskakująco sprawnych i bojowych (jak vanille,), którzy czasem są bezradni jak zwierzątko zagubione w labiryncie, posuwając się do dziwnych zachowań.
Przykład: Kiedyś nie miałam problemu, żeby umówić się na długą herbatkę z konsulem ChRL w konsulacie - a w prostej sprawie (autentycznie!) wchodziłam po 1 stopniu w górę a 2 w dół 🙁 - szykując sobie piekło emocji (i, oczywiście, przewidując klęskę, której wcale nie było; natomiast przemiła herbatka skończyła się klęską, tj. nie sięgnęłam po cel, ale kudy mi tam było do taktycznych umiejętności konsula ChRL :lol🙂 .
Tu jest kilka możliwości, czemu tak jest.
1. "Blokujący nadmiar motywacji", w tym "strach przed sukcesem".
2. Jak pisałam - potrzeba "podkręcenia stresu" do poziomu gwarantującego największą wydajność (to dopada ludzi o słabym typie układu nerwowego, którzy najsprawniej działają gdy luzik lub gdy full napięcie, a typy silne - gdy jest optymalnie).
3. Właśnie ten możliwy "instynkt wewnętrzny", poważne ostrzeżenie, że to nie to.
4. Zjawisko "sekatora" - o czym za chwilę.
5. Istotna ambiwalencja; mniej istotne ambiwalencje.
6. Niedawno się dowiedziałam: Jest różnica, czy mam coś ogarnąć, nadać bieg sprawom, czy występuję jako petent 🙁 Tu im bardziej mi zależy, a istnieje ryzyko niemiłego potraktowania, choćby było mało realne - tym większe opory. Tu wyjaśnię, że wyrastałam w czasach, gdy jakkolwiek "władni" masowo i z upodobaniem pomiatali ludźmi, rozkoszując się "waadzą", od ciecia po esbeka. Zabawne, że gdy faktycznie zdarzy się jakiś afront, chamska spychologia etc. - często gęsto radzę sobie śpiewająco, a i tak się wściekle boję. Telemarketerem nie mogłabym być, nawet po x szkoleniach "motywacyjnych".
I pewnie jeszcze kilka możliwości.

vanille,
1."sekator". To leciało tak: Facet chciał przyciąć żywopłot. Paczy - nie ma sekatora. Hm. Szuka, szuka - ni mo. To maszeruje do sąsiada, wzdłuż długiego żywopłotu. <tu można długo opowiadać>. Dzwoni, sąsiad otwiera z uśmiechem, a facet wrzeszczy "W d*pie mam twój sekator!!!"
Zatem przewidywanie "klęsk" i "ciosów" trzeba ciąć w zarodku. STOP i finito. Jak... sekatorem  😁
2. Szybkie oszacowanie wartości, które mogę zyskać i ew. najczarniejszej (ale jednej) konsekwencji, jeśli spotka odmowa (że przecież świat się nie skończy) - kontra wyraziste - co się stanie, jeśli Teraz tego nie zrobię, jak się będę męczyć. Wyznaczenie sobie znaczącej nagrody.
3. Postawa raczej typu "sieję możliwości zdarzeń" niż "muszę przebić głową mur, już, zaraz, natychmiast". Podejście do własnego życia jak ogrodnik, nie jak taran. Pielęgnacja, nie wspinaczka.
4. Załatw sobie sekretarkę/asystentkę 😀 (Diabeł ubiera się u Prady 😉). Może być wymiana barterowa: kumpela załatwia twoje sprawy, ty sprawy kumpeli. Bez czynnika własnego ego jest dużo, dużo łatwiej.
5. Śmiej się! Z siebie, sytuacji, kłopotu, "zależeń" i "obaw" - z przygody życia. Nawet solidne koszmary z czasem zmieniają się w "ale był numer" - a można tak od razu. W ujęciu lekko kabaretowym przechodzi znacznie więcej niż serio-serio-serio. Bez poczucia humoru życie byłoby nieznośne.
Miałam koleżankę, która gdy się bała - niemal wpadała w dane drzwi (wcześniej zamykała oczy, robiła wydech - i go) i... widocznie szczękała zębami. Spotykała  😲, i gdy ze śmiechem próbowała "dać radę" - atmosfera już była rozładowana. Mnie się kiedyś też zdarzyło podobnie. Zwlekałam, zwlekałam (a sprawa finansowa, nie było wyjścia), w końcu - idę. Mój rozmówca patrzy, i mówi: Co Pani taka blada? Ja: A bo, a bo... ja się strasznie Pana boję! I zgodnie ryknęliśmy śmiechem. Czasem pomaga przerysowanie sytuacji, groteska (z umiarem, zależy od okoliczności).
A! Widziałam też taką akcję, ktoś też (fizycznie) szedł dwa stopnie w dół, jeden w górę. Akurat idzie osobowy cel wędrówki. A "petent" - łaps za rękaw! :Pan poczeka, właśnie do Pana idę! - i kontynuuje wędrówkę dwa stopnie w dół  🤣.
Ktoś miał w kieszeni "magiczne fasolki" w postaci kolorowych tik-taków - tylko do celu "magicznego" zmierzenia się z wyzwaniem.
Itd.

Uwaga! Gdy się przegnie z obciążeniami stresowymi, gęstością, ilością, wagą - niezależnie od "chwytów" - można się dorobić solidnych kłopotów, typu kilka dni patrzę w sufit itd. 🙁, choćby się waliło-paliło, czy jeszcze gorzej.
I wcale nie jestem pewna, czy postawa "cza być twordym, nie miętkim" jest taka słuszna. W perspektywie całego życia. Bo potem, bywa, mamy nieszczęśliwe biznes-women, lekarzy plujących na swój los, jeźdźców, którzy klną konie w żywy kamień, profesorów, którzy chcieli lepić garnki itd.

A co ma bycie twardym do słuszności życiowych wyborów? Bo profesor, który chciał lepić garnki wg mnie nie był twardy tylko prawdopodobnie spełnił czyjeś oczekiwania i ambicje (rodziców, żony?), kompletnie nie kierując się tym, co sam chce. Możne być twardym ,dążyć do własnych celów i być szczęśliwym. To się kompletnie nie wyklucza ani nie łączy. Inna sprawa, to częsty brak asertywności wg mnie (a jak pisałam to tylko moje teorie nie poparte wykształceniem) brak asertywności jest jedną ze składowych wewnętrznego stresu (chorobliwej nieśmiałości?), który nie pozwala na kłopotliwe konfrontacje. To te taka chęć / potrzeba przypodobania się innym, czy spełnienia oczekiwać ogółu (ojojoj co ludzie powiedzą) czy bliskich, bez oglądania się na własne pragnienia. To nadal nie jest składowa "bycia twardym" , moim zdaniem to dokładnie przeciwny kierunek.
halo, dzięki za rady, wiele z nich wydaje mi się 'do zastosowania' w moim przypadku.
Co do sekatora - tak to dokładnie czasem wygląda w moim przypadku. Tak się nakręcę na to, że dana osoba nie będzie mi przychylna w jakiejś sprawie, że zaczynam ją serio demonizować i żywić niedobre uczucia. Zupełnie nie znam człowieka, ale odbyłam z nim już tyle rozmów w mojej głowie, że obraz jaki sobie wykreowałam jest bardzo realny. Dlatego trzeba wiedzieć kiedy zrobić 'ciach' własnym myślom, kiedy są one produktywne i faktycznie pozwalają na przygotowanie się do podjęcia jakiegoś działania, a kiedy zaczynają zbaczać w kierunku fantastyki.

Co do leżenia i gapienia się w sufit, to niestety ale doskonale znam to z autopsji. Jak mam gorszy okres w swoim życiu to potrafię nie wstawać z łóżka (chyba, że praca. uczelnia średnio mnie motywowała). Też sama się wtedy nakręcam. Najpierw ze stresu nie mogę spać, więc siedzę praktycznie do rana. Całą noc obiecuję sobie, że jutro zajmę się swoimi sprawami bo widzę, jak mnie to wykańcza. Następnego dnia śpię do 16 (co nie jest takie dziwne jak się poszło spać o 7 lub 8), budzę się wściekła i rozżalona, że zmarnowałam cały dzień (choć przecież było do przewidzenia, że tak się stanie. pytanie na ile chciałam zdawać sobie z tego sprawę a na ile sama siebie oszukać, że jutro coś zrobię). I z tego rozżalenia często nawet nie wstaję z łóżka. Zasypiam. Jak mam taki zły czas to potrafię spać całymi dniami, czasem wstaję tylko na chwilę do kuchni/łazienki. I znowu się kładę. Normalnie ratuje mnie to, że jednak czymś muszę się zająć - pójść do pracy, pójść na uczelnię. Najgorzej jak mnie to dopadnie w okresie, gdy mam więcej wolnego, np. tak jak teraz.

_Gaga, ja mam zdecydowanie problem z asertywnością.
_Gaga, problem w tym, że nikt nie zna swoich potrzeb za x lat 🙁 Życie się zmienia, my się zmieniamy, życie nas zmienia. Życie jest sztuką adaptacji 🙂. Motywy działania się zmieniają. Trudno też o 100% asertywność, bo nikt nie żyje na wyspie bezludnej, nie do końca wiemy co i na ile silnie kształtuje nasze motywy.  Ani co ile jest warte w dłuższej perspektywie. Nie jesteśmy nieomylni.
Ktoś ułoży sobie życie tak, że nic tylko pokonuje przeszkody, walczy. Ktoś tak, że unika zbyt dużego oporu, "słuchając" co życie podpowiada. Nie da się z góry ustalić co jest lepsze.
Co do wielu osób, jak nauczyło życie, jak nauczyła śmierć 🙁 - wolałabym, żeby były mniej wydajne a... dłużej żyły.
To są barwy życia. A pakiet wartości, którymi można się kierować, pakiet priorytetów - jest obszerny.
Nikt z nas nie zdejmie brzemienia decyzyjności. Sami dokonujemy wyborów.
Tak, warto się kierować własnym interesem, istotnym, ale są też wartości, dla których warto poświęcić doraźny interes.
Czasem warto się wsłuchać nie tylko w "co mamy do powiedzenia światu" ale też w "co świat ma do powiedzenia nam".

vanille, nie testowałam tego, ale... ale może przejdź się do lekarza? Mamy XXI wiek. Może niewielkie wspomaganie farmakologiczne potrafi np. wyregulować rytm dobowy, wyrównać nastrój, zapewnić trochę ulgi i beztroski - aby wrócić na równe tory. To co piszesz jest niepokojące, a sama wiem, że może ciągnąć się długo. Trochę szkoda życia na użeranie się z... niczym. Na moje, to żyjesz w poczuciu ciągłego zagrożenia. Stąd "nocne życie", bo noc jest "bezpieczna" - nikt od ciebie nic nie chce itd. Spróbuj popatrzeć na to na luzie i realnie. Obliczyć ile czasu na co potrzebujesz. Na sen - na pewno 8 godzin. Codziennie 🙂. A jeszcze trzeba jeść, ubrać się, coś zjeść.

edit: A ty nie masz jakiejś pracy mgr. do napisania, czy czegoś takiego? Bo brzmi dziwnie znajomo. Jeśli tak, to chodź na pw. to ci może poradzę co robić z takim fantem.
halo, nie chcę iść do lekarza. Bardziej myślę nad psychologiem. Kręcę się w medycznym światku, wiem jak to wygląda od kuchni. Leki robią robotę, ale pytanie czy warto przy każdej takiej sytuacji z nich korzystać. To łatwa droga (zwłaszcza, że uzyskanie ich nie byłoby dla mnie żadnym problemem), zwykle szybko widać efekt, ale nie jest to rozwiązanie długofalowe (oczywiście pomijam osoby, których choroba nie daje innej możliwości). U mnie to nie jest tak, że cały czas jest źle. Zwykle jest bardzo dobrze, mam dużo pozytywnej energii, dużo robię i jestem z tego zadowolona, nie miewam więcej problemów niż przeciętny człowiek. Radzę sobie. Taki bagnisty okres pojawia się raz na jakiś czas i trwa zwykle kilka tygodni, rozwiązanie tego,co mnie trapi sprawia, że wraca mi humor i bagno znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Swoją drogą to poczucie ulgi, które wtedy występuje jest nieporównywalne z niczym innym.
Co do nocnego życia to znowu bingo. Czuję się wtedy komfortowo. Nikt nie zadzwoni, nikt nie napisze, nie przyjdzie żaden straszny mail. Nikt nie zapuka do drzwi. Czuję się spokojniejsza i bezpieczna, bo przez chwilę nic w mojej sytuacji życiowej się nie zmienia. Jak to wulgarnie zwykło się mawiać (przepraszam, ale nic trafniejszego nie przychodzi mi do głowy) - ch***owo, ale stabilnie.
vanille, z mojego doświadczenia powiem, że psychiatra to doskonałe wsparcie terapii, ale bałabym się zaufać tylko lekom. Po odstawieniu co najmniej 4 razy miałam kryzys i chciałam do nich wrócić, ale dzięki terapeutce obyło się bez tabletek. Także pójście w kierunku terapii to według mnie bardzo mądry krok a dobry terapeuta nie będzie bał się współpracować z lekarzem.
Z tego co wiem o pracy Zony to psycholog musi współpracować z psychiatrą . Często właśnie po to,  żeby pacjent leki brał , a nie zarzucił leczenie  ,dużo przypadków w pracy psychologa polega na przekonaniu pacjenta do leczenia psychiatrycznego .
A często praca psychologa polega na tym, by tak pomóc człowiekowi, by już NIGDY do psychiatry nie wracał i o leki nie prosił. Więc wiesz niesobia...  bywa również totalnie odwrotnie
Póki co nie mam wrażenia, że mój problem wymaga leczenia farmakologicznego. Wręcz mam wrażenie, że to nie byłoby w tej sytuacji właściwe postępowanie, przynajmniej w pierwszym rzucie. Właściwie nawet nie mam pomysłu, co taki lekarz mógłby mi dać i czy nie bałby się, że to spowoduje większe spustoszenie niż oczekiwane korzyści. Bo  ja bym się bała, że zafunduję sobie tylko dodatkowy kłopot w postaci działań niepożądanych i późniejszych problemów z odstawieniem. Do tej pory zawsze jakoś udawało mi się samej z tego wychodzić, jedyne czego potrzebuję to wsparcia psychicznego i pracy nad sobą. Jeśli miałabym jakoś nazwać swój problem to użyłabym chyba słowa prokrastynacja, a tam z tego co czytałam nie jest wskazane leczenie farmakologiczne tylko właśnie terapia
smarcik   dni są piękne i niczyje, kiedy jesteś włóczykijem.
31 października 2016 07:12
Z tego co wiem o pracy Zony to psycholog musi współpracować z psychiatrą . Często właśnie po to,  żeby pacjent leki brał , a nie zarzucił leczenie  ,dużo przypadków w pracy psychologa polega na przekonaniu pacjenta do leczenia psychiatrycznego .



Moja ostatnio fajnie to ujęła słowami 'owszem, leki są czasem bardzo dobrym rozwiązaniem i bardzo pomagają.. Ale leki są dla ludzi chorych' 😉 Warto więc wstrzymać się z takimi radami do momentu zdiagnozowania przyczyn problemów danej osoby 🙂

Poza tym nie wiem niesobia co robi Twoja żona, ale PSYCHOLOG to nie jest PSYCHOTERAPEUTA!
Z tego jak niesobia to opisuje, to podejrzewam, że jego żona pracuje w szpitalu. Bo tam faktycznie często praca psychologa, terapeuty koncentruje się na tłumaczeniu, wyjaśnieniach, motywowaniu. A nie na terapii osób nie wymagających leczenia lekami.
Nikogo nie namawiam do brania niepotrzebnych leków , ani nie twierdzę, że każdy kto korzysta z porad czy terapii  psychologicznych musi też koniecznie leczyć się psychiatrycznie  { dużo to nie znaczy ,że wszystkie }, a co do spekulacji gdzie i jak pracuję żona to wyjaśniam bo to żadna tajemnica . Żona jest psychologiem i psychoterapeutą  ,pracuje w dwóch DPS-ach  , w szkole , oraz prowadzi firmę doradztwo kadrowego i psychologicznego . 😉
No to nie trafiłam. Ale w DPS-ach jest podobnie jak w szpitalu. Osoby są po prostu chore i wymagają głównie leków a nie terapii.
Wymagają i leków i terapii . Chory na schizofrenie  alkoholik niebiorący leków, które są mu niezbędne do normalnego funkcjonowania  , bo musiał by być trzeźwy potrzebuję w równej mierze psychiatry  i  psychologa .
Pasuję. To nie miejsce na sprzeczanie się o szczegóły. Ale terapia odwykowa ( może ją przeprowadzać zwykły terapeuta, nie musi to być psycholog) nijak się nie ma do terapii innych zaburzeń. A rozmowy wspierające u schizofrenika mieszkającego w DPS-ie też nijak się mają do prawdziwej terapii, o której tu dziewczyny rozmawiały. Bo ne każda rozmowa psychologa z pacjentem jest terapią.
No chyba że żona jest fachurą naprawdę i zajmuje się terapią podwójnych diagnoz. Wtedy..zazdroszczę...bo ja nie mam w okolicy do 120 km do kogo wysyłać pacjentów z podwójną diagnozą na PRAWDZIWĄ, pełną terapię, a nie pogadanki o szkodliwości alkoholu.
Tego Ci nie powiem  bo ja się ta tym nie znam , ale podobno jest dobra w tym co robi  . Prowadzi i pogadanki  , ale i terapię, jak również  piszę programy terapeutyczne , oraz nadzoruję prace terapeutów . Wiem ,że co jakiś czas przeprowadza konsultacje  z psychiatrą .
to pozdrów ją ode mnie  🙂  :kwiatek:
Dzięki wszystkim, którzy udzielali się w wątku lub wysyłali wiadomości w związku z moim wpisem. Część z tego, co zostało napisane rzeczywiście okazało się pomocne, poza tym udało mi się znaleźć kogoś, kto mnie rozumie (co w tej sytuacji jest chyba najważniejsze). :kwiatek: Uświadomiłam sobie, czym jest mój stresor, czuję się lepiej i wiem, w którą stronę powinnam pójść, by nie wpadać więcej w tą spiralę. Nie pozbyłam się problemów ale mam coraz więcej siły, by stawić im czoła 🙂 Pozdrawiam!
Aby odpisać w tym wątku, Zaloguj się